Najpierw Bowie nagrał, wydał na singlu “China Girl” i Iggy w wieku prawie czterdziestu lat musiał się nauczyć, jak korzystać z konta i książeczki czekowej. Potem było jeszcze gorzej. Bowie sięgnął po “Tonight” i zrobił z tego hita. Tina Turner niedługo potem też. W 1986 roku ukazała się płyta “Blah Blah Blah” z singlowym przebojem “Really Wild Child’ i to w takiej wersji, że wszyscy puryści wymiękli. Ze zgrozy. Dość powiedzieć, że numer dobrze sprawdzał się w dyskotekach. A cała “Blah Blah Blah” sprzedawało się na tyle dobrze, że przybrała szlachetny, złoty kolor. Tylko dlaczego wydaje się, że to płyta Bowiego? Starczy. Kasa – kasą, a rock’n’roll stygnie. Następna była robiona już bez pomocy Farbowanego Lisa, ale dwie strategiczne funkcje Iggy obsadził ludźmi znacznymi. Gitarę obsługiwał Steve Jones, a za konsoletą siedział Bill Laswell. W przeciwieństwie do poprzednich, miała być to płyta stricte rockowa i taka jest. Od pierwszego riffu w “Cold Metal” do ostatniej nuty “Squerehead”. Bez kombinowania, bez udziwnień – sekcja, gitara Jonesa, trochę klawiszy – głównie organy, dzięki którym brzmienie jest pełniejsze i mocniejsze. Dziesięć rockowych utworów, każdy z dobrym riffem i chwytliwą melodią. Czasem zdarzy się coś nieco bardziej spokojnego, bardziej piosenkowego, gdzie więcej jest melodii, a nieco mniej rocka, ale i tak gitara Jonesa szczęka tam dziarsko w tle. Zupełnie się nie przejmując tym, że akurat w tym utworze ma być trochę lirycznie. “High on You” właśnie taki jest – Iggy wyznaje damie - I’m getting high on You – a Jones tłucze się na gitarze ile wlezie. Mój numer dwa na tej płycie, właśnie za takie specyficzne wyznanie swoich uczuć. To get high on something – to znaczy odlecieć na jakiejś chemii, ale w tym momencie tą “chemią” jest druga osoba, uczucie do niej. Taki wyższy stopień zaświergolenia. Sympatyczne J . A mój ulubiony to “Lowdown” – Iggy śpiewa tym swoim niepowtarzalnym barytonem o dziurze w sercu, a Jones jak zwykle swoje.
Co jeszcze można powiedzieć o “Instinct” – raczej już niewiele, bo się nie bardzo da, przynajmniej o samej muzyce. Tyle, że to znakomity rock’n’roll i najlepiej posłuchać, żeby się o tym przekonać. Ale jeszcze mamy Billa Laswella na stołku producenckim. Znowu bębny są takie same, jak na dwa lata wcześniejszym Motorheadzie – “duże”, “obszerne” z lekkim pogłosem. Czyli albo nagrywane na mikrofony ambiensowe, albo naciągi pospuszczane na maksa. Poza tym taką płytę całkiem inaczej nagrywano by dziesięć lat wcześniej i dziesięć lat później. W 1978 i w 1998 roku zrobiono by to pewnie tak samo – surowo, rockowo, brudno, tyle, że w miarę selektywnie. Ale mamy lata osiemdziesiąte, kiedy takie surowe granie już/jeszcze nie było zbyt dobrze widziane. I na dodatek Laswell ze swoimi nawykami – dlatego jest trochę zbyt czysto i sterylnie, trochę za sucho. Dobrze, że dzięki organom ta muzyka jest odpowiednio “soczysta”. Ale powiem szczerze, że ładnych parę lat głowy mi to nie zaprzątało. Chyba dopiero analizując “Instinct” pod kątem recenzji zwróciłem na to uwagę. Wcześniej absolutnie nie, tylko gibałem rytmicznie łepetyną, że mi mało słuchawki nie spadały. Niuans, w sumie bez znaczenia.
Od tego albumu zaczęła się najlepsza artystycznie dekada w karierze Iggy Popa. Najpierw był “Instinct”, później “Brick by Brick”, może nie tak dobry, ale z pamiętnym duetem z Kate Pierson w “Candy”. Kolejna, “American Ceasar”, jedna z moich ulubionych płyt lat 90-tych. A tam “Highway Song” – “I’m an ordinary man, with the time bomb in my hand”, “I understand the circus well, I’ve played the clown when down he fell”. Następny był “Naughty Little Doggie” w pewnych kręgach zwany “Biedziennym Małym Pieskiem”. Iggy w hełmie wygląda bosko. “Dekadę sukcesu” Popa kończy “Avenue B” z 1999 roku – nietypowa rzecz, prawie same spokojne, nastrojowe utwory. Wydaje się, że to bardziej Lou Reed, niż Iggy.
Ale na razie – “Instinct keeps me running, running like a deer". I tego się trzeba trzymać.