Kończy się rok, powoli trzeba zacząć robić jakieś remanenta muzyczne. Jest kilka płyt, o których wypadałoby wspomnieć. Może się komuś to przyda do jakichś plebiscytów, czy czegoś tam podobnego.
Wojciech Młynarski powiedział kiedyś, że śpiewający aktor, jeżeli czegoś nie dośpiewa, to dogra, a jak nie dośpiewa i nie dogra, to dowygląda. W przypadku płyty audio dowyglądać – ze względu na ograniczenia nośnika, raczej nie da rady.
Scarlett Johansson , jedna z najpopularniejszych obecnie aktorek, postanowiła nagrać płytę. Nic specjalnie nowego. Trochę podobnego asortymentu można znaleźć. Ale ona postanowiła nagrać płytę z piosenkami Toma Waitsa. A to już całkiem co innego. Przeciętny fan aktorki nie ma zielonego pojęcia, kto to jest Tom Waits, a jakby wiedział, to by uciekł z krzykiem. Za to przeciętny fan Toma Waitsa pewnie traktuje panią Johansson jako biuściasty blond pustostan. Chociaż może nie? Woody Allen i Waits tak daleko od siebie nie są odlegli?
Zastanawiałem się dlaczego ta płyta powstała. Spośród różnych koncepcji wybrałem tą najbardziej oczywistą. Scarlett Johansson nagrała “Anywhere I Lay My Head” dla własnej przyjemności. Bo raczej nie dla pieniędzy. Album szans na wielki sukces nie miał i takiego nie odniósł. Ale przy okazji okazało się, że Scarlett lubi Waitsa i indie rocka, bo ten Dave Sitek z TV on The Radio, jako szef muzyczny tego przedsięwzięcia nie wziął się znikąd. (inna sprawa, że chętnie dowiedziałbym się nieco więcej o genezie tego projektu ). Młoda, ładna dwudziestokilkulatka i knajpiane songi starego moczymordy. Trudno o większy kontrast. Łączy ich chyba tylko to, że oboje nie mają zbyt rewelacyjnych warunków głosowych. Waits to wiadomo, Johansson głos ma dość niski, dosyć chropawy. Tyle, że do takiego repertuaru głosu wielkiego nie trzeba, za to musi się mieć zwój, czuj, ucho i serducho (jak to kiedyś Antoni Piekut powiedział). A Johansson doskonale “czuje” Waitsa i wie o co w jego piosenkach chodzi. Na pewno papierosowo-gorzelniany klimat oryginałów niezbyt pasuje do młodej dziewczyny. I to było główne zadanie dla Dave’a Siteka (prywatnie nazywam go z polska Sitkiem), żeby utwory przypasowały do osoby wykonawczyni. I po tych wszystkich przeróbkach wiele tego Waitsa w Waitsie nie pozostało. Całkiem się te piosenki zmieniły. Wydelikatniały, nabrały zupełnie innego charakteru – TV on The Radio, Blonde Redhead, a i stare, dobre produkcje ze stajni 4AD też. Coś jakby w tym rodzaju. Powstała płyta bardzo nastrojowa i kobieca. Ale równie melancholijna jak twórczość Waitsa. Może jedynie nie taka pesymistyczna, jak pierwowzór. Pewnie to tylko kwestia wieku. I że czas nadrobi te różnice J .
W Polsce “Anywhere I Lay My Head” przeszło raczej niezauważone. Przynajmniej w prasie branżowej, a jak było w prasie kolorowo-plotkarskiej – nie wiem, bo raczej nie czytam. W USA krążek cieszył się bardzo umiarkowaną popularnością, dotarł jedynie do 126-go miejsca listy przebojów (a ciekawe, czy coś Waitsa dotarło wyżej). Recenzje miało bardzo różne. Od bardzo dobrych, do bardzo złych. Pozornie prosta, płyta, ale wymaga większej uwagi. Nie dlatego, że skomplikowana muzycznie, tylko dlatego, że można popełnić błąd i ją zlekceważyć. Odsłuch na kodowanie nie wystarczy, trzeba poświęcić jej trochę czasu. Jak odbieramy te piosenki, nie będzie zależeć od naszej muzycznej erudycji, ale od stanu naszego umysłu, od naszego humoru i różnych innych okoliczności nie zawsze od nas zależnych. Trzeba mieć odpowiedni nastrój. Wtedy jest duża szansa, że dokopiemy się trochę głębiej i zostanie to z nami trochę dłużej. Jak wspomniałem Scarlett Johansson głos ma dosyć podły, ale to dobra aktorka. I tu jest tak jak powiedział Młynarski – jeśli zabraknie głosu – to trzeba resztę dograć, uciec się do typowo aktorskich środków wyrazu, w tym wypadku odpowiednio zinterpretować tekst. Co nie dośpiewała, to dograła. Moim zdaniem udało jej się.