ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Pendragon ─ Pure w serwisie ArtRock.pl

Pendragon — Pure

 
wydawnictwo: Toff Records 2008
 
1. Indigo [13:44]
2. Eraserhead [9:05]
3. Comatose (I View From The Seashore) [7:41]
4. Comatose (II Space Cadet) [4:02]
5. Comatose (III Home and Dry) [5:55]
6. The Freak Show [4:26]
7. It's Only Me [8:16]
 
Całkowity czas: 53:10
skład:
Nick Barrett - vocals, guitars, keyboard programming; Peter Gee - bass guitar; Clive Nolan - keyboards, backing vocals; Scott Higham - drums, backing vocals
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,2
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,1
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,1
Album jakich wiele, poprawny.
,2
Dobra, godna uwagi produkcja.
,6
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,8
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,14
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,45
Arcydzieło.
,59

Łącznie 138, ocena: Absolutnie wspaniały i porywający album.
 
 
Ocena: 8+ Absolutnie wspaniały i porywający album.
11.10.2008
(Recenzent)

Pendragon — Pure

Chyba najlepiej zobrazuję swoje odczucia, jakie miałem przed premierą nowej płyty Pendragona słynnym cytatem z Gwiezdnych Wojen – „I have a bad feeling about this!”. Zresztą nie mam pojęcia dlaczego coś takiego pojawiło się w moim mózgu… Przecież „Believe” całkiem przypadło mi do gustu, przez świeżość i energię przede wszystkim. Może obawy spowodowane były tym, że Nick Barrett gdzieś kiedyś powiedział, że „Pure” będzie czymś pomiędzy starym, a nowym Pendragonem. No i automatycznie stworzyła się myśl „cofają się?”.

Nic bardziej błędnego, chociaż Nick dotrzymał słowa - to jest jak najbardziej album „pomiędzy”. Połączenie kompozycji „The Window of Life”, świeżości „The World” i modernizmu „Believe”. Zresztą nie ukrywajmy - poprzeczka postawiona przez „Believe” wysoka nie jest. I wcale nie chodzi o to, że była to zła płyta. Po prostu w przypadku „Pure” słuchacze raczej nie doznają już takiego szoku, jak trzy lata temu, co było chyba główną przyczyną zróżnicowanych opinii. Ale i tak nowy Pendragon zaskakuje. Całe szczęście pozytywnie.

Od samego początku zapowiada się bardzo ciekawe muzyczne danie. „Indigo” to utwór, który nie ma sobie podobnych w całej dyskografii zespołu. Momentami bliżej mu do Areny, niż Pendragona. Na początku czerstwe riffy, później typowo barrettowa gitara i klawisze jakby żywcem wyjęte z „Pepper’s Ghost”. Moc! No i ta floydowska końcówka… Jedna z najlepszych i najostrzejszych kompozycji w historii zespołu. Kolejna - „Erasehead”, opowiadająca o młodości w totalitarnym świecie, może razić swoim hałaśliwym początkiem… Chociaż jeśli brać pod uwagę inspirację, jaką był David Lynch, to chyba Barrett lepiej nie mógł tego przekazać. Później jest już zdecydowanie dobrze. „Głowa do wycierania” brzmi jak mieszanka „The Last Man On Earth” z… „Guardian of my Soul”(?). W każdym razie ci, co po “Believe” tęsknił za starym stylem zespołu, znajdą myślę w tym utworze utęsknione brzmienia.

Znajdą je też w najlepszej, najdłuższej kompozycji na krążku – „Comatose”. Śmiało mogę powiedzieć, że Pendragon nie nagrał takiego dzieła od czasu „The World” i suity „Queen of Hearts”. No po prostu porywa! Nostalgiczny początek „View From The Seashore” przeradza się w riffy i klawiszowe tło w stylu „Fear of a Blank Planet”. Potem szaleństwo niczym druga części wspomnianej wcześniej „Królowej Serc”. I te skrzypce na końcu… Zaraz, zaraz! Jakim końcu? Przecież omówiłem tylko pierwszą część. Jest jeszcze „Space Cadet” - energiczny, chwytliwy kawałek bardziej w stylu „Believe”. Zapada w pamięć przez świetną, pół-recytowaną końcówkę szalonego młodzieńca, który zapowiada, że „weźmie w poniedziałek broń”. No i trzecia część, „Home And Dry”, to coś jak najbardziej w stylu Pink Floyd, choć bardziej przypomina mi się ostatnie Gazpacho (przez klawisze). Wyciszająca kompozycja ze świetną solówką, pozostawiająca nas z przekonaniem, że Pendragon nagrał magnum opus, które może spokojnie stanąć u boku swoich najlepszych dzieł… może nawet troszkę wyżej.

Koncepcją albumu, która przed premierą wydawała się dla mnie bardzo naciągana, jest życie dziecka, dorastanie, wchodzenie w dorosłość, et cetera. No i znów przeczucia mnie oszukały, bo Barrett wycisnął z tematu bardzo dużo, skupiając się na uczuciach, jakie targają młodymi ludźmi. Najkrótsza kompozycja „The Freak Show” rzuca się nie tylko w uszy ciężkimi gitarami, ale też świetnym tekstem o tej tematyce.

„Don’t want people to see the freak show going on inside of me”

Jest jeszcze zakończenie w postaci opowiadającego o rozmowie z dzieckiem “It’s Only Me”. Będzie krótko, bo brak mi słów - urocze, cudowne i z duchem „The Masquerade Overture”. Wspaniałe zwieńczenie albumu i chyba najlepsze solo Barretta w tym wieku.

Jak to już jest z Pendragonem, znów mamy okazję usłyszeć tu kapkę Pink Floyd, Camela, czasem nawet (tu nowość) Porcupine Tree. Różnicą jest to, że nie ma tym razem ani jednego bardzo narzucającego się podobieństwa (jak np. „Quadrophenia” w „Believe”). Wygląda na to, że cukierkowy, cofający się neo-progresyw się kończy. Żadnych klawiszowych trąbek, tylko starannie dobrane nowoczesne efekty klawiszowe na miarę XXI wieku. Lubię takie nowoczesne podejście do muzyki. No i ten metalowy „pazurek”, który może się wydać dla niektórych zbyt ostry czasem. Swoje dziesięć groszy do takiego wydźwięku „Pure” dołożył nowy perkusista Pendragona – Scott Higham. Świetnie się spisał, gra niezwykle dynamicznie! Zresztą bardziej niż o niego, obawiałem się o wokal Barretta, który bywał denerwujący na ostatniej płycie. No i znów jestem zaskoczony, bo zaśpiewał tak, że jest w stanie przekonać do siebie największych przeciwników swojego głosu.

No i co ja mam powiedzieć? Jestem niezwykle zaskoczony. Nie spodziewałem się tak dobrego albumu. Myślę, że „Pure” jest jednym z najciekawszych i najlepszych dzieł w historii Pendragona. Nie wiem czy kiedyś nie nazwę go najlepszym, lub moim ulubionym… Bardzo możliwe. Z czystym sercem jednak powiem już dzisiaj, że jest to zdecydowanie najdojrzalsza płyta w ich dyskografii. Niektórzy po wysłuchaniu powiedzą, że 53 minuty to zbyt krótko, ale co z tego, skoro praktycznie ani jedna nie wydaje się być zbędna? Ważne by było treściwie, bez wypełniaczy. I jest! Zespół fruwa w utworach z kwiatka na kwiatek z gracją Opetha i nie daje odetchnąć ani na moment. W przypadku takich płyt jasne jest, że trzeba więcej niż raz wysłuchać, żeby wszystko załapać i zrozumieć o co im chodziło. Notabene pierwsze zetknięcie pozostawiło mnie z wielkim niedosytem, jednak z każdym kolejnym zetknięciem coraz bardziej mnie uzależniało i przekonywało. Jestem pewien, że dzięki „Pure” zespół zyska nowych fanów, jak i odzyska tych starych. Ja z pewnością „się odzyskałem”:)

Tak jeszcze patrzę na recenzję przed jej opublikowaniem i nie mogę uwierzyć, w to, co napisałem. A potem znowu odpalam „Indigo” i mówię sobie „To jest to!”.

Wspaniałe, porywające i zaskakujące…
 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.