Gdyby dodawać do każdego egzemplarza skręta z maryśką, wiele by ta płyta zyskała. Niestety z różnych przyczyn oficjalnie jest to niewykonalne i trzeba sobie radzić samemu. Nie wiem, o co dokładnie chodziło Jeremiemu Morrisowi. Jeżeli miała być to psychodeliczna stylizacja a’la późni Bitle, to po jakiego grzyba wpakowano tu utwór “Save Me”? I to w takim miejscu, po najlepszym na płycie – elektroniczno-psychodeliczno-hipnotycznym “Teardrop Explosion”. Tak mozolnie budowany klimat szlag trafił za sprawą banalnego, rockowego numeru w stylu amerykańskiego AOR. Bez tego nieszczęsnego “Save Me” po "Teardrop Explosion” byłby cukierkowaty “What Do We Know” i równie cukierkowaty, co bitlesowski utwór tytułowy. Byłoby sympatyczniej, a tak trzeba by się bawić programatorem w odtwarzaczu. Zamiarem Morrisa było stworzenie albumu łączącego psychodelię w bitlesowskim stylu z elektronicznymi brzmieniami. Względnie mu się to udało, jednak do takich Amorphous Androgynous brakuje mu bardzo dużo. Prawdę mówiąc, może i udało mu się stworzyć odpowiedni nastrój, ale tak go to zaabsorbowało, że jakby zapomniał o muzyce. Nie ma tu zbyt wielu utworów, na których ucho zaczepiłoby się na dłużej. Wspomniany “Teardrop Explosion” i tytułowy, do tego jeszcze “Sky Song”. Tyle pozostaje, nawet po kilku odsłuchach (w tym dwóch w autobusie!). Strasznie mało. Jeżeli ma to być “logiczna kontynuacja bitlesowskiej psychodelii”, to zdecydowanie tu za mało dobrych melodii. A porównanie tego do The Beatles tylko jeszcze bardziej obnaża muzyczną mizerię tego przedsięwzięcia. Ale jeżeli się tego nie słucha w pobliżu Bitli, wrażenie pozostawia nieco lepsze. Fajny, bujający klimacik, trochę ciekawej elektroniki, kilka niezłych utworów. Na moją półkę z płytami jednak nie trafi. Za słabe.