Czasami zdarza się, że inspiracją dla mojego pisania są recenzje z “Teraz Rocka”. No, ale nie inspiruję się w ten sposób, w jaki szef pewnego portalu o podobnej tematyce, zainspirował się recenzją naszego redakcyjnego kolegi, że całe zdania z niej po przepisywał. Nie, recenzje w TR wzbudzają we mnie pasję polemiczną. No , Kapała , u ciebie pasje polemiczną potrafi wzbudzić nawet krzywo postawiony przecinek, wiele ci nie potrzeba. Niby tak.
W sumie to nie mam z czym polemizować, recenzja ciepła , bez większych pretensji , może tylko że trzy gwiazdki (na pięć). Ale ja bym “4 Way Diablo” potraktował nieco inaczej. Bo punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, a punkt siedzenia zależy od znajomości tematu. Monster Magnet to ja już poznałem na samym początku lat 90-tych - na Headbangers Ball ich clip chodził – Dave Wyndorf w spodniach dzwonach i z fryzurą a’la Marek Piekarczyk – czyli wczesne lata 70-te się kłaniały. Było to o tyle zaskakujące, że prawie nikt tak nie grał , a nikt tak nie wyglądał. Wtedy mój kontakt z MM był raczej incydentalny, tyle co u Vanessy można było zobaczyć, bo dostęp do tej muzyki w Polsce był praktycznie żaden. Wypłynęli na szersze wody swoją trzecią płytą – “Dopes to Infinity”, przyrządzoną według receptury – wziąć i wymieszać Hawkwind z Sabbsami, poczekać co z tego wyjdzie, serwować na zimno, ale i tak nieźle zagrzeje. To była pierwsza płyta MM, którą poznałem w całości, bo wreszcie ruszyła szersza dystrybucja ma Polskę. “Dopes...” była przełomowa dla zespołu, bo dzięki niej zaistnieli – może nie tak bardzo jak chcieli, ale w MTV ich teledyski pojawiały się dosyć często. Była to też ich najlepsza płyta , bo już żadna następna płyta nie łączyła w tak doskonały sposób lekko nietrzeźwego, psychodelicznego klimatu z ostrym, motorycznym rockiem. Dlatego zależy , co kto lubi. Ci , którzy poznali MM od “Powertrip” będą traktowali grupę, jako bardziej hard-rockową, a tacy jak ja, będą ją raczej pamiętać za odleciane “Dopes to Infinity”.
“Nie ważne z czego – ważne, żeby dobrze sponiewierało” - że po raz kolejny zacytuję Ferdynanda Kiepskiego. Nie ma dla mnie większego znaczenia, czy MM odchodzi od hard-rocka , czy nie. Faktycznie na “4 Way Diablo” nastąpiła pewna zmiana formuły i odejście od tego bardziej hard-rockowego grania z ostatnich trzech płyt. Bardziej to wszystko skłania się ku latom sześćdziesiątym, Więcej tu psychodelii, kwaśno-ziołowych klimatów, z drugiej strony odniesień do hałaśliwego, amerykańskiego garażu w stylu The Stooges, MC5. Przyznam, że “4 Way Diablo" to dla mnie dosyć miła odmiana po ostatnich dwóch albumach – nie żebym miał coś bardziej do “God Says No”, albo “Monolithic Baby!”. Tylko, że akurat ja dosyć tęskniłem za oparami jak z “Dopes...” i przy okazji tego najnowszego albumu znowu je odnalazłem. Muzycznie – całkiem dobra, równa. Z wiadomych przyczyn bardziej wyrafinowana brzmieniowo i delikatniejsza od poprzedniczek. Bardzo dobrze wyszedł im cover stonesowskiego “2000 Light Years from Home” – nawet chyba lepsze niż w wersji autorskiej...? Bywa trochę muzycznie na jedno kopyta. Na szczęście jest to dosyć fajne , rockowe kopyto i słucha się tego w sumie przyjemnie. Na pewno też jest kilka utworów, o których można zdecydowanie lepiej wypowiedzieć – to właśnie te bardziej psychodeliczne “Cyclone”, “No Vacation” , “I’m Calling to You”, “Freeze & Pixillate” do tego “Wall of Fire”, “Blow Your Mind” – chociaż te dwa to z tej bardziej rockowej beczki. Podoba mi się też kończąca płytę ballada “Little Bag of Gloom” – jakiś archaiczny klawisz (fisharmonia) i Wyndorf śpiewający dosyć nietypowo dla niego dorosłym głosem o poważnych rzeczach – taka chwila rockowej refleksji.
Przydała się zespołowi pewna zmiana stylu (szczególnie, że jest to zmiana stylu bardzo po mojej myśli), bo “4 Way Diablo” jest ciekawszą płytą od swoich poprzedniczek.