1. When Alpha And Omega Collide, 2. Tidal, 3. Eyes Wide Open, 4. Iconic, 5. Where Our Shadows Sleep, 6. Duende, 7. Bridge To The Divine, 8. Leftovers, 9. Mounting Castles In The Blood Red Sky, 10. Paramount
Całkowity czas: 48:17
skład:
Vocals: Arno Menses / Guitars: Markus Steffen / Bass: Oliver Holzwarth / Drums: Alex Holzwarth
Ocena:
8+ Absolutnie wspaniały i porywający album.
03.09.2007
(Recenzent)
Sieges Even — Paramount
Uderzę z… rury o średnicy większej niż przeciętna. Mówicie, że z grubej? W porządku, niech będzie, że z grubej. Ta płyta jest świetna, niesamowita i mocna jak obowiązkowa czarna kawa tuż przed pracą. Inne przymiotniki zostawię sobie na później, żeby się za wcześnie nie wystrzelać.
Wiem, zacząłem – zresztą bodajże po raz wtóry - niczym nieodżałowany mistrz suspensu, z wysokiego „C”. W sumie zawsze tak powinno się robić, żeby zatrzymać wiecznie nie mającego czasu czytelnika przy tekście. Tym razem nie jest to jednak tani chwyt marketingowy. To szczera (choć bezwzględnie subiektywna) prawda.
Dwa lata temu czwórka Niemców z Sieges Even, zespołu, którego korzenie prowadzą do stolicy Bawarii, zmieniła wydawniczą stajnię na niemieckiego, progresywnego potentata – InsideOut Music. Zmiana przyniosła dwie zasadnicze roszady. Po pierwsze – grupa zaczęła grać muzykę, posługując się „montypajtonowskim” motywem, jakby z zupełnie innej beczki. Po drugie – szerszy progresywny świat dowiedział się o istnieniu kolejnego znakomitego niemieckiego bandu. W istocie - „The Art Of Navigating By The Stars” był dziełem znakomitym, wprost dla koneserów ambitnego grania. Niósł ze sobą jednak i pewne zagrożenie. Czy grupa będzie w stanie „przeskoczyć” tę wysoko w górze zawieszoną poprzeczkę? I co??? Mam dla fanów ostatniego krążka naszych zachodnich sąsiadów budujące wieści. Choć album jest nieco inny, pokochacie go równie mocno jak „The Art Of Navigating By The Stars”.
Czas na dowody. Tym razem, w porównaniu z ostatnią płytką, grupa serwuje nam o jeden kawałek więcej. Mimo to płyta jest nieco krótsza, bardziej treściwa. Wniosek stąd płynie jeden. Panowie postawili na nieco „szczuplejsze” formy. Większość kawałków to pięciominutówki z sekundowymi hakami. No a muzyka? Cóż. Tak powinien dziś wyglądać prawdziwy, progresywny „artrock”. Niby schematy te same, a jednak jakość inna, wysoka, dla wielu dzisiejszych gwiazdek progresu (tworzących według schematu: pasażyk klawiszowy, perkusyjny połamaniec i wgniatająca w fotel gitarowa solówka – zazwyczaj niemelodyjna) nieosiągalna.
Nie jest to muzyka do nucenia przy porannym goleniu czy podczas południowego obierania kartofli. Wymaga większego zaangażowania ze strony słuchacza. Wymaga, ale też i sowicie oddaje. Melodie należą do tych z grupy subtelnych, inteligentnych… by nie powiedzieć ładnych. W każdym bądź razie absolutnie nie są nachalne (balladowe „Where Our Shadows Sleep”, „Eyes Wide Open” – ta ostatnia, oparta na akustyku w stylistyce Neala Morse’a). W porównaniu z płytą z 2005 roku mamy do czynienia z albumem cięższym. Tam w dłuższych kompozycjach sporo było wyrafinowania, aranżacyjnych smaczków a całość sprawiała wrażenie wyraźnej delikatności. Tu więcej jest mocnych, riffowych, metalowych zagrywek (rozpoczynające całość „When Alpha And Omega Collie” czy „Tidal”). Poza tym bracia Olivier i Alex Holzwarth proponują nam to co tak bardzo uwielbiamy od dwóch lat. Selektywny, dopieszczony, krystalicznie czysty i kapitalnie słyszalny bas, rewelacyjnie współpracujący z perkusją (wiadomo… bracia muszą się rozumieć). Do tego dochodzi rozpoznawalny głos Arno Mensesa, szczególnie w refrenach wspomagany nałożonym drugim wokalem, tworzącym miłe harmonie („Duende”).
Trudno porównywać Sieges Even do którejkolwiek ze współczesnych kapel. Niemcy wypracowali sobie już własny styl. Widać jednak, że nie stoją w miejscu i obserwują światową konkurencję. Pobrzmiewają tu zatem echa dzisiejszego, amerykańskiego progrocka (np. Enchant), współczesnego King Crimson (ta delikatna, charakterystyczna gitara), Tool (klimat… posłuchajcie „Iconic”) czy…Coheed And Cambria (wspomniane harmonie).
Niebanalna jest ta muzyka i niebanalny jest jej przekaz. No bo czy do takiej muzyki można śpiewać o wróbelkach siedzących na płocie. Wszystko zależy naturalnie od indywidualnego podejścia i interpretacji słuchacza ale muzycy podejmują między innymi wątki ludzkich marzeń i wolności. Przykładem niech będzie przedostatni na srebrnym dysku „Mounting Castles In The Blood Red Sky” – utwór de facto… instrumentalny (!!!), do którego jednak zespół wplótł najsłynniejsze chyba w historii polityczne przemówienie, wygłoszone 28 sierpnia 1963 roku na schodach Lincoln Memorial w Waszyngtonie przez Martina Luthera Kinga i które przetrwało do naszych czasów pod nazwą „I Have A Dream”. Wierzcie mi – dawno nie słyszałem tak porażającej mieszanki historii i współczesnych dźwięków. Jeśli ktoś myśli, że dla słów Kinga najlepszym muzycznym towarzystwem będą wzniosłe i rozległe, patetyczne tła, grubo się myli, gdyż Markus Steffen tnie gitarą niczym najostrzejszą brzytwą. Po niej następują wyciszenia, głos baptystycznego pastora wymieszany z łkającą gitarą, pod koniec okraszoną dźwiękiem padającego deszczu. Porażające. Gwoli dziennikarskiego obowiązku dodam, iż to nie pierwsza tegoroczna płyta, która wykorzystuje to słynne przemówienie. Na formalnie wydanej w 2007 roku płycie, fragment tej mowy pomieścił brytyjski Galahad. Bez takiego efektu. Równie mocny w wymowie jest tytułowy, najdłuższy i kończący całość utwór. Tu także mamy wsamplowane słowa oraz piękne… saksofonowe solo.
Nie można nie wspomnieć o fantastycznej produkcji. Mimo, iż Uwe Lulisa odpowiedzialnego za poprzedni krążek zastąpił Kristian Kohlmannslehner, płyta brzmi podobnie jak jej poprzedniczka. Czysto, diamentowo, soczyście. Już chociażby tylko z tego względu słucha się „Paramount” znakomicie. A słuchać jej możemy wpatrując się w intrygującą okładkę, którą zdobi zdjęcie brytyjskiego artysty Davida J. Nightingale’a.
Nie przegapcie tej premiery. Bo to nie jest progresywne „pitu, pitu”. To zagrany z dużą techniką i finezją rock wysokiej próby. Tyle. I tak było za długo:-)