Archive to zespół ze wszech miar wyjątkowy. Niesamowicie działający na emocje i sterujący nimi lepiej niż garść prochów. Nie ukrywam swojej sympatii do dokonań grupy. Nie jestem może znawczynią i fanką, ale doceniam kunszt i klasę. Czasami wieczorem zasiądę przez komputerem i dla podbudowania nastroju zapodam sobie muzyczne podróże generowane przez Archive (+ vine & cigarettes).  Do dzisiejszego dnia pamiętam ich pierwszy „polski” koncert. I do końca życia zapamiętam magię i atmosferę pewnego listopadowego wieczora w warszawskiej Progresji (naprawdę było zjawiskowo tego 6 listopada 2006).

Kilka dni temu otrzymałam pierwszy z prawdziwego zdarzenia album koncertowy Brytyjczyków. (Unplugged to jednak, jak mawiają „insza inszość”).  Nagrany w paryskiej sali Zenith w styczniu 2007 roku jest zapisem bardzo udanej trasy promującej album Lights.  Lista utworów oczywiście pokrywa się z tym, co usłyszeliśmy kilka miesięcy wcześniej podczas polskich koncertów zespołu.  Nie da się ukryć, że oprócz Polski Archive ma rzeszę oddanych  sympatyków właśnie we Francji. Wypełniona do granic możliwości  Zenith, rozradowani i entuzjastyczni fani. Czegóż chcieć więcej do nagrania albumu koncertowego?

Zaczyna się od klawiszy w  Lights – kończy jazgotem Pulse. Materiał zarejestrowany na Live At The Zenith to podróż przez całą muzyczną historię zespołu (czytaj największe hity, utwory mniej znane, co nie oznacza, że gorsze). No właśnie - zarejestrowany na albumie materiał daje BLADE  pojęcie, jakim fenomenalnym zjawiskiem koncertowym jest Archive. To tylko namiastka emocji, ciar na plecach, mrowienia i drapania w gardle. Nie jest to album koncertowy, który przykuwa uwagę i po prostu wgniata (a takich „koncertówek” znamy wiele).  To tylko zapis koncertu. Jednego z wielu udanych, ważnych koncertów na tej trasie. Jest zwyczajnie. Bardzo solidnie. Z klasą. Jakość brzmienia powala. Muzycy fenomenalni, świetnie zgrani. Wokale zharmonizowane i pierwszej klasy (cudowne zgranie Marii z Pollardem).  Napięcie jak najbardziej stopniowane: Lights na dzień dobry, You Make Me Feel, (z jak zwykle świetną Marią), rewelacyjne Bridge Scene. I oczywiście Again z przepiękną harmonijką i z tym wszystkim, za co ten utwór kocham. Krzyk i wrzask w Fuck U. Echa The Beatles w Veins (ech ten duet wokalny). Setlista znakomita. Wykonanie też. Gdzie ma być subtelnie, subtelnie jest. Gdzie mocniej i bardziej czadowo, jest  czadowo i mocniej. I to niestety wszystko. Cóż, ciężko jest uchwycić koncertowy fenomen tego zespołu. To, jakbyś Czytelniku, zamiast siedzieć na trybunie podczas Grand Prix Monako (wdychać swąd palonych opon, słyszeć buczenie bolidów), oglądał transmisję na żywo w TV (co z tego, że z kilku ujęć). Niby fajnie, ale jednak to nie to. Podobnie wrażenia i odczucia mam w przypadku tego wydawnictwa. Może dlatego, że koncertowe wcielenie Archive jest tym moim ukochanym. Żadna płyta, chociażby najbardziej doskonała,  nie przekaże w sposób idealny (wręcz perfekcyjny) tych emocji i tych fluidów. Może to i lepiej?  Aczkolwiek „..Zenith” złym albumem  koncertowym z pewnością nie jest. Po prostu gdzieś ta magia Archive wyparowała. A szkoda. Słucha się tego materiału bardzo przyjemnie. Czas szybko mija.  Jest po prostu fajnie. Ale czy o to Archive chodziło?

Wersja limitowana zawiera to wszystko, co zawierać powinna: dokument z  trasy koncertowej, dodatkowe utwory, które nie znalazły się na dysku pierwszym (Fold oraz Numb zarejestrowane podczas występu Archive na festiwalu Eurockéennes w Belfort).

Live At The Zenith należy moim zdaniem potraktować jako miłą pamiątkę z trasy koncertowej. I czekać na najbliższy koncert (tak, ten 22 lipca w Jarocinie). Obecność obowiązkowa.