Mam dwie płyty. Jedną dobrą, drugą złą. Od której zacząć? Jaaaasne - od złej.
Glacial Inferno
Czyli dokładnie to, czego można się spodziewać - tak zwana neoklasyka w swej najbardziej drażniącej postaci. Dziesięć krótszych lub dłuższych instrumentalnych utworów, w których pan Vitalij Kuprij i jego koledzy pokazują jak wiele umieją. Trzeba im przyznać, całkiem sporo. I nie wynika z tego dokładnie nic. Tak, wiem, że rzucam sloganami, że miliony zdegustowanych recenzentów płakało już, iż gitarowo-klawiszowy galop w kierunku nieznanym do niczego sensownego nie prowadzi, a muzyka to nie rzemiosło i nie o technikę się rozchodzi. Przykro mi, ale też biadolić o tym będę. Bo liczba pędziwiatrów wcale nie spada – w przeciwieństwie do liczby pomysłów. Tych nie ma, albo nie są wykorzystywane – słowem wszystko, co ktokolwiek miał do powiedzenia, powiedziane zostało parę ładnych lat temu, w zamierzchłych czasach kiedy np. taki Malmsteen nie odgrywał jeszcze na każdej kolejnej płycie tego samego pod nieco zmienionymi tytułami. Nawet Satriani uznał, że od ścigania się to jest co najwyżej Kubica, a nie muzycy, i nagrał krążek wprawdzie nie przełomowy, ale przynajmniej stonowany i wyluzowany. A epigoni nadal błądzą – w tym ukraiński spec od instrumentów klawiszowych. Stworzył płytę perfekcyjną technicznie, opartą oczywiście na pędzącym keyboardzie. Zasuwa czasem bardziej metalowo, czasem nawiąże do tego czy innego klasyka, tempo zdarza mu się zmieniać z 276 na 269 km/h, ale nie za często... Generalnie rzecz biorąc, Glacial Inferno znamy już z grubsza po przesłuchaniu pierwszych dwóch utworów – później różnice tkwią jeno w szczegółach. I tyle. Rzecz raczej nudna, jako tako trzyma się kupy, dla koneserów gatunku. Czyli cztery gwiazdki na dziesięć możliwych.
Introdukcja (która znaleźć się powinna na samym początku):
Vitalij Kuprij - pianista rodem z Ukrainy - Chopina gra ponoć olśniewająco. Wykształcenie muzyczne ma nienaganne, koncertuje w filharmoniach, ale nie samą klasyką żyje. Co jakiś pokazuje swą rockową stronę albumami czy to solowymi, czy wydanymi pod szyldem Artension albo Ring Of Fire. Nagrywał z typami pokroju Tony’ego MacAlpine, Mike’a Terrany, Steve’a DiGorgio. I dopiero co wydał dwie płyty w jednym pudełku – nową i starą, ale publikowaną wcześniej tylko w Japonii. Całościowej noty nie będzie, średniej wyciągać nie mam zamiaru – oba krążki oceniam osobno, zwłaszcza, że ich poziom znacząco się różni.
Revenge
Było o złej, czas na tę dobrą. W tokijskich sklepach można było dostać Revenge już kilka lat temu, w Europie pojawia się dopiero teraz – czemu, skoro swym poziomem znacznie przewyższa premierowy materiał, do którego jest dołączona? Na to pytanie odpowiedzieć potrafi pewnie tylko muzyk zza naszej wschodniej granicy i kilku jego współpracowników. Tak czy inaczej, jak mówi przysłowie, co się odwlecze i tak prędzej czy później pojawia się na Starym Kontynencie. I bardzo dobrze. Od Glacial Inferno odróżnia przede wszystkim (poza jakością kompozycji) obecność wokalu. Żeby jednego! Gości tutaj hardrockowa śmietanka (Doggie White, Joe Lynn Turner) i paru mniej znanych acz godnie konkurujących z mistrzami śpiewaków. Jedyne instrumentalne kompozycje to cytat z Haydna i dziewięciominutowy utwór Classical War, który ma w sobie więcej pomysłów niż cała płyta omawiana przed chwilą. Reszta to kawał bardzo przyzwoitego ciężkiego rocka z wirtuozowskimi ciągotami. Nieco power metalu, nieco późnego Rage, trochę galopad, ale i na wolniejszy, mocarny riff znajdzie się miejsce. Co ważne – są wpadające w ucho melodie, których brakuje na Inferno. Przyłapałem się nawet parę razy podśpiewując sobie I Don’t Believe In Love tudzież utwór tytułowy. Gitarowe solówki bywają zadziorne (a nie tylko szybkie, lecz pozbawione mocy). Klawiszy wprawdzie odrobinę za dużo, ale trudno spodziewać się ograniczenia ich roli na albumie sygnowanym przez pianistę. Technicznie oczywiście ideał – nikt przecież po takich nazwiskach nie spodziewa czegoś innego. Tym razem jednak umiejętności przydają się muzykom do odgrywania partii, które mają jakiś sens. Nie mamy do czynienia z dziełem ambitnym, a ze sporą dawką rozrywki na wysokim poziomie. I balladka jest na końcu, i babskie chórki... Po prostu dobra, przyjemna porcja rockandrolla, w skali artrock.pl zasługująca na siódemkę.
Reasumując...
Mamy dwie płyty. Jedną dobrą, drugą złą. W zasadzie, ta dobra też bez rewelacji – nie znać nie grzech - ale jak najbardziej do słuchania. Obie raczej nie grzeszą nowatorstwem, Glacial Inferno wręcz boli wtórnością. Glacial Inferno w ogóle boli. Do kosza. A Revenge, na dzisiaj, polecam.