Całkiem niedawno napisałem recenzje kilku pozycji Marillionu mających charakter fanowski, wydawanych przez Racket Records. Tymczasem okazuje się, że i na polskim gruncie coś w tej kwestii zaczyna się dziać. Rzecz dotyczy Riverside a ściślej rzecz ujmując… jego fanklubu. Otóż staraniem tegoż ostatniego, całkiem po cichutku ukazało się u nas wydawnictwo iście prekursorskie. Być może jestem w błędzie ale wydaje mi się, że w tak zwanych kręgach szeroko rozumianego polskiego rocka progresywnego to absolutne novum. Mamy bowiem do czynienia z nieoficjalnym, nie przeznaczonym do otwartej sprzedaży, fanklubowym wydaniem DVD grupy Riverside. Piękna gratka dla zagorzałych wielbicieli zespołu, wszak grupa nie posiada jeszcze w oficjalnej dyskografii płytki z wizyjnym zapisem koncertu. Przyjrzyjmy się zatem zawartości tego dysku, bo samego wykonawcy przedstawiać za bardzo nie ma po co. To już europejska ekstraliga takiego grania, z dwiema płytami na koncie, kilka miesięcy przed wydaniem trzeciego krążka i w przededniu niesamowitej trasy koncertowej z Dream Theater.

Jesteśmy w holenderskim Den Bosch, w klubie W2, 24 kwietnia 2006 roku podczas jednego z koncertów europejskiej części trasy „Second Live Syndrome Tour”. Dla tych, którzy zaliczyli któryś z koncertów polskiej odsłony tego tournee, setlista nie będzie niespodzianką. Łatwiej zresztą napisać czego panowie wtedy nie wykonali niż wymieniać to co ze sceny wybrzmiało. Zabrakło zatem tylko spokojnych „In Two Minds” i „Ok” z debiutu oraz „After” , „I Turned You Down” i „Before” z drugiego krążka. Poza tym mamy wszystkie skarby z riversidowego rozkładu jazdy. Prawie dwie godziny solidnego, nie schodzącego poniżej wysokiego poziomu grania. Kto choć raz miał przyjemność uczestniczenia w koncercie Riverside wie, że kwartet podczas występu daje z siebie wszystko. Tu jest chyba troszkę zbyt statycznie ale być może świadomość rejestracji spowodowała, że muzycy bardziej koncentrują się na instrumentach. Nie umniejsza to jednak profesjonalnego podejścia do rzeczy. Zresztą o tym, że nie było wcale sztywno, świadczy jeden z „momentów”, kiedy to tuż przed wykonaniem „I Believe” Mariusz Duda przedstawia członków kapeli i na gitarze anonsuje Piotra… Kozieradzkiego. Na sali aplauz, a na scenie konsternacja i kupa śmiechu. Oczywiście zaraz Mariusz błąd naprawił i zapowiedział wspomniany utwór. Z innych atrakcji nie można nie wspomnieć o rozpoczynającym całość słynnym już „Intro”, w które zespół wplótł fragment „Shine On You Crazy Diamond” Pink Floyd. Tego rarytasu możemy odsłuchać tylko na tej płycie. A jest jeszcze parę smaczków i zmian w aranżacjach niektórych kompozycji.

Teraz o stronie technicznej całego nagrania. Charakter płyty doskonale jest znany. Napis na drugiej stronie okładki „Unofficial Fanclub Release” mówi wszystko. Trzeba mieć zatem i do dźwięku i do obrazu pewien dystans. Zarówno jeden jak i drugi odstaje od współczesnych standardów, choć nagrany w stereo dźwięk jest akurat całkiem przyzwoity i jak komuś jeszcze przeszkadza to niech powalczy z korektorem dźwięku. Obraz faktycznie do najostrzejszych nie należy a razi szczególnie jego „rozmydlenie” z dalszych ujęć. Różnie jest także z filmowaniem samego koncertu i wyborem ujęć. Zdarza się, że nie jest pokazywane to co akurat pokazywane być powinno (np. sola Piotrka Grudzińskiego). Tylko… co z tego? Powiem szczerze, że wszystkie powyższe uwagi mam po prostu w nosie a jak ktoś nie potrafi docenić wyjątkowości wydawnictwa to jego problem. Ileż to razy wierny fan wielbił jak ikonę, w zaciszu domowego ogniska, zarejestrowany aparatem cyfrowym fragment występu swoich idoli w mocno nikczemnej jakości. Tu, nie dość, że jakość rejestracji jest o kilka klas lepsza, to dodatkowo mamy caluteńki występ. Wiem, że takich pozycji trochę na świecie się pokazuje i są niejednokrotnie lepiej zrealizowane, tylko że poziomu takich rzeczy nie mierzy się parametrami technicznymi, a szacunkiem i oddaniem dla kapeli. Wszak sam krążek do najbardziej oddanych jest skierowany. Dodatkowo jego wartość podnosi niewielka ilość kopii, jaka trafiła w ręce fanów (jak na moje wyliczenia… kilkadziesiąt). Dla porządku odnotujmy tylko jeszcze fakt pomieszczenia materiału bonusowego w postaci video do „Volte-Face” (a w zasadzie reportażu z trasy na tle tego kawałka) i galerii zdjęć. Mamy także w menu dostęp do poszczególnych utworów. Całość uzupełnia skromna ale ze smakiem wykonana okładka z logo fanklubu i znajdującym się na brzegu pudełeczka niepozornym lecz wiele mówiącym napisem „Vol.1”. Pozostaje tylko czekać na kolejne odsłony.

Oceny nie będzie. Dla każdego prawdziwego fana to absolutna 10, dla innych miłośników, tych bardziej sceptycznych, będzie to pewnie nota zdecydowanie niższa. Uśrednianie nie ma sensu. Koniec.