Stop hurting people 00:03:55/ The sea refuse no river 00:05:53/ Prelude 00:01:31/ Face dances part two 00:03:24/ Exquisitely bored 00:03:41/ Communication 00:03:19/ Stardom in action 00:03:42/ Uniforms (Corp D'esprit) 00:03:42/ North country girl 00:02:27/ Somebody saved me 00:04:51/ Slit skirts 00:04:54/ Vivienne (Bonus) 00:03:37/ Man watching (Bonus) 00:02:32/ Dance it away (Bonus) 00:03:38
Całkowity czas: 51:12
skład:
Pete Townshend - guitars, vocals, keyboards/
Virginia Astley - piano/
Tony Butler - bass/
Peter Hope-Evans - harmonica/
Mark Brzezicki - drums/
Simon Phillips - drums/
Jody Linscott - percussion/
Chris Stainton - additional keyboards/
Polli Palmer - tuned percussion/
John Lewis - CMI Fairlight
Townshend, Pete — All The Best Cowboys Have Chinese Eyes
Townshend przed odwykiem nagrywał lepsze płyty niż po. Nie składałbym tego na karb pozytywnego wpływu dragów i wódy na poziom twórczości artysty. Raczej to dlatego, że z czasem następuje pewna erozja pomysłów i zwykle tak bywa, że te kolejne płyty są coraz słabsze. Rok po niemiłosiernie skopanej płycie The Who „Face Dances” (nie jadłem, to nie wiem, czy taka podła, znam tylko „You Better You Bet” – podoba mi się – takie Roxy Music :)) Townshend zabrał się za kolejną swoja solową płytę. Pete co prawda rockaman pełną gębą, ale klawiszy nigdy się nie dał. Na albumach The Who było ich z czasem coraz więcej. A „Chinese Eyes” jest typową produkcja dla tego okresu i sporo takich przyciskanych gadżetów można tu znaleźć. Z perspektywy czasu brzmi to teraz nieco tandetnie i plastikowo, ale do przeżycia. Zresztą wtedy tak się nagrywało. Następna płyta Townshenda pod tym względem prezentuje się znacznie lepiej. Tyle , że „Chinese Eyes” jest lepsze niż „White City”. Po prostu lepsze pomysły, lepsze utwory, a że płyty stylistycznie podobne do siebie, to porównać dość łatwo. Dosyć różne utwory można znaleźć na tej płycie – „Sea Refuses No River” może przypominać niektóre utwory z „Quadrophenii” – czwarta strona winyla. „Face Dances part II” to jakieś ambitne disco - porażka! „Exquisitely Bored” to przyjemna ballada w typowym dla Townshenda stylu , byłaby jeszcze lepsza , gdyby nie jakieś chórki śpiewane falsetem. Ciekawa gitarowa galopada nawiązuje do flaneco i stylu gry Richie Havensa. Remaster zawiera dodatkowo jeszcze trzy bonusy. I jak w przypadku „White City” też byłoby lepiej, gdyby ich nie było.
Tak jak na innych solowych płytach Townshenda, duch The Who jest obecny. Nie da się tak zupełnie przeciąć pępowiny łączącej z macierzystym zespołem, szczególnie, jeśli jest się w nim głównym kompozytorem. Nawet jeśli z założenia miała być to płyta bardziej popowa, to zawsze z tego wyjdzie i The Who i rockman Townshend. Spod każdej warstwy plastiku.