Za każdym razem, gdy uda mi się wyszarpać do recenzji jakąś płytę sygnowaną Transubstans Records, czuję się szczęśliwy, bo mogę założyć, że zawsze będzie to bardzo przyjemne doświadczenie muzyczne. Nie inaczej jest w wypadku Gosta Berlings Saga, choć ich album znacznie odbiega od tzw. średniej. No bo muzycy tej akurat formacji sobie postanowili, że inspiracją dla nich nie będzie stereotypowo King Crimson & pochodne. Oni sobie wymyślili, że będą grać jak zespoły z nieco zapomnianego niestety nurtu Canterbury. Czyli Caravan, Matching Mole, Hatfield & The North. Może trochę Egg. W każdym razie takie właśnie klimaty.
To album w całości instrumentalny - brawa za odważne posunięcie. Choć i logiczne - szwedzki język za cholerę nie pasowałby do tej muzyki. Muzyki dziwnej, połamanej trochę rytmicznie. Z cokolwiek osobliwymi pasażami instrumentalnymi, z nietypowymi przejściami, z częstymi zmianami metrum. A przy tym z pieknymi solami gitary na przykład. Z wciągającym rytmem. Z uroczymi analogowymi brzmieniami syntezatora. Z zabawami dźwiękiem, puszczaną od tyłu taśmą...
Lubię takie albumy. Niemodne, archaicznie brzmiące. Tak, owszem - wtórne. Wtórne, ale nie kopiujace niewolniczo. Bo Gosta Berlings Saga znaleźli sobie bazę na podstawie której stworzyli naprawdę interesującą muzykę. Muzykę, w której odnajdzie dla siebie coś każdy fan starego progresywnego rocka zabarwionego jazzem, eksperymentami. Rozczarowanie nie będzie bo nie ma prawa być - wydał to Transubstans Records, a oni nie wypuszczają na rynek wtop. Serio serio.