Czwarty album czołowego przedstawiciela post-rocka z Japonii dobitnie wykazuje jedno – zespół ten właściwie w ogóle się nie rozwija. Kwestią sporną pozostaje oczywiście sakramentalne pytanie: „dobrze to, czy źle?”. Skoro GY!BE przewlekle milczy od czterech już lat, a Mogwai przemawia nieco innym językiem niż dawniej, być może rzeczywiście istnieje zapotrzebowanie na dźwiękowy świat Mono? Być może… choć dla mnie niestety już nie. Owe strategie wycofania się przez dwóch najważniejszych przedstawicieli tego typu grania kryją w sobie bowiem pewien głębszy sens, którym – moim zdaniem – jest po prostu wyczerpanie się tej formuły twórczej. W końcu ileż można bazować na graniu na przemian cicho i głośno?? Najwspanialsze gitarowe crescendo, słyszane po raz setny, nie wywołuje u mnie już żadnych emocji, a co najwyżej delikatne ziewanie. Oczywiście wszystko to subiektywne odczucia i każdy musi rozstrzygnąć podobne dylematy samodzielnie, lepiej jednak zrobić to zanim nadmiar przyjemności przemieni się w zobojętnienie lub odrzucenie. Nawet najpiękniejsze ciało, pochowane nie dość głęboko, może bowiem powrócić jako odrażający zombie!
To rzekłwszy mogę spokojnie przyznać, że „You Are There” podoba mi się bardziej niż dwa poprzednie albumy Mono. W założeniu materiał ten miał oddawać atmosferę koncertów tokijskiego kwartetu i to słychać – jest mocniejszy, surowszy, bardziej wyrazisty niż zdecydowanie zbyt rozmyte i nieco nudnawe „One More Step and You Die” oraz „Walking Cloud and Deep Red Sky…”. Miałem przyjemność oglądać Japończyków na żywo i zdecydowanie uważam, że w takiej formule sprawdzają się najlepiej. Na „You Are There” dochodzi jeszcze jeden atut w postaci świetnego brzmienia, będącego zasługą legendarnego producenta – Steve’a Albiniego. Warto też zwrócić szczególną uwagę na pojawiające się dźwięki instrumentów smyczkowych, elementu od zawsze obecnego w muzyce Mono, ale – mam wrażenie – dopiero na „You Are There” w pełni wykorzystanego. Ich kruche brzmienia w zestawieniu z surową ścianą gitar potrafią wypaść naprawdę przejmująco, szczególnie w wieńczącym album utworze „Moonlight” – chyba najlepszym na płycie i rokującym nadzieje na przyszłość...
Niewątpliwie mój dość pozytywny odbiór tego wydawnictwa wynika z charakterystycznej dla japońskiego zespołu dbałości o formę: umiejętnego operowania nastrojem oraz wyczucia w doborze poszczególnych składników ich stylu. Nie zmienia to oczywiście tego, o czym pisałem na początku. Przez ostatnie dziesięć lat styl ten został już dość mocno wyeksploatowany i „You Are There” możemy jedynie odbierać jako w miarę udane wybrnięcie z konfrontacji z tak ciężkim bagażem. Nie ma więc mowy o nowym jakościowo doświadczeniu. Lecz jeśli tylko przymkniemy na chwilę oczy, wczujemy się w dźwięki i zapomnimy, że najlepsze krążki w tej estetyce już zostały nagrane, album ten na pewno wciągnie nas w swój muzyczny świat a jego odsłuch stanie się miłym doświadczeniem.