Dzieło doskonałe wpływa najczęściej paraliżująco i destrukcyjnie na poczynania artysty. Dążenie do stworzenia w sztuce czego wyjątkowego i zapadającego trwale w ludzką pamięć, staje się co prawda celem twórców, zarazem jednak, gdy osiągają oni ów wymarzony szczyt, pojawia się pytanie: i co teraz dalej? Ukształtowany zaś dopiero co wzorzec doskonałości, prowokuje czy wręcz zmusza do jego przekroczenia. Sztuka bowiem nie znosi biernego trwania, jej moc określa nieustanne przekraczanie, wyznaczanie wciąż nowych horyzontów oczekiwań (i twórców, i odbiorców). W muzyce jest to sytuacja dość częsta i nader wyrazista. Zmagania kompozytorów z własną niemocą, z pustką, z nadmiernie rozbudzonymi ambicjami, z oczekiwaniami publiczności, także z popularnością, już po napisanym i wydanym arcydziele, można by ułożyć w osobną historię muzyki. Dodajmy, historię pełną napięć i dramatyzmu. Tak było np. z Beethovenem, który po napisaniu Eroki zmagał się z oporną materią „czwartej”, podobnie było z Mahlerem, który z kolei po stworzeniu drugiej symfonii w bólach rodził „trzecią”; podobnego kryzysu doświadczył po monumentalnej „ósmej”. W muzyce nam bliższej warto wspomnieć o kłopotach, jakie spotkały Pink Floyd: pierwszy raz po wydaniu Dark Side Of The Moon, a potem po The Wall. Pamiętamy, iż ten drugi kryzys zakończył się w zasadzie rozpadem zespołu.
W sytuacji artysty spełnionego, który zastanawia się, co robić dalej, znalazła się też grupa The Flower Kings po wydaniu w 1997 fenomenalnego albumu Stardust We Are. Dość interesujące jest jednak to, że grupa wymyśliła dość dziwny, ale ostatecznie skuteczny sposób na przewalczenie trudnej sytuacji. Otóż, Roine Stolt i jego koledzy bardzo szybko, bo już w połowie 1998 r., weszli znów do studia i... poszli na całość: raz jeszcze postanowili stworzyć wielkie, i w sensie rozmiarów, i w sensie jakości, dzieło. Sesja trwała do listopada, w grudniu dokonano tzw. remasteringu złożonego materiału. Nowy album Flowerpower ujrzał światło dzienne w końcu 1998. Czy sztuka stworzenia arcydzieła po arcydziele panom się udała? Odpowiedź na to pytanie, musi być niejednoznaczna. Z jednej strony, zapewne nie udało napisać czegoś, co przekroczyłoby Stardust We Are, z drugiej jednak – co niezwykłe – Flowerpower nie jest jakąś kopią swej poprzedniczki. Jest albumem innym, nie pozbawionym uroku i niespodzianek. To 141 minut świetnej, a nawet doskonałej muzyki.
Na pierwszą płytę składają się tylko 4 kompozycje, przy czym dwie z nich to krótkie interludia: Captain Capstan oraz IKEA By Night (to najkrótszy utwór The Flower King i pewnie jeden z najkrótszych w historii muzyki, trwa... 5 sekund). Ostatni Astral Dog to świetny 8-minutowy kawałek w stylu jazz-fussion, przypominający w wielu momentach, zwłaszcza w sposobie gry Stolta, nieodżałowanego Franka Zappę. Najważniejsza jest tu jednak trwająca godzinę suita Garden Of Dreams. Zbudowana zupełnie inaczej niż jej poprzedniczki, Stardust We Are czy Humanizzimo (z solowej płyty Stolta). Tamte w swej podstawie miały klasyczny rozwój wyjściowego tematu, który ulegał przekształceniom i rozmaitym przetworzeniom. Tu mamy do czynienia z mozaiką tematów i motywów. Garden Of Dreams składa się z 18 niewielkich kompozycji, połączonych muzycznie oraz koncepcyjnie – ideą podróży po „ogrodzie snów”. To muzyczna wędrówka, która nieraz poprzez ciemne i mroczne zakątki umysłu, wiedzie w stronę pozytywnych wartości, w stronę „światła”. Zaczyna się wszystko od otwierającego Dawn, pełniącego funkcję preludium, które przenosi nas do sali teatru operowego: skrzypiące pulpity, odgłosy zajmującej miejsca publiczności, dźwięki strojonych instrumentów. Zresztą motyw opery, do której tu odwołuje się Stolt, powraca jeszcze we wstępnej partii wokalnej The Mean Machine. Muzycy bez wątpienia postawili na różnorodność elementów składowych dzieła. Przypomina to trochę metodę, jaką stosowała grupa Genesis przy tego typu złożonych kompozycjach. Napotykamy tu przecież prostą piosenkę, balladę (np. Simple Song czy All You Can Save), ale też i dźwiękowe eksperymenty, jak choćby wspomniany już The Mean Macine, trochę przypominający On The Run Pink Flody, mocne i zdecydowane granie, zmienne rytmicznie oraz melodycznie nieuporządkowane (Attack Of The Monster Briefcase), z lekka jazzowe i eteryczne (Did I Tell You), rytmicznie pogięte i hałaśliwe, np. Don’t Let The d’Evil In, które w partii gitary ma i coś z Hendrixa, i także coś z gry Trevora Rabina z Yes, zwłaszcza z czasów płyty 90 125. I dalej: pełne melancholii i nostalgii Indian Summer – wykorzystali tu w sposób niezwykle oszczędny fortepian, perkusję, bas i głos, a gdzieś w tle jęk wiolonczeli (nie wymienionej zresztą w opisie instrumentarium!); rytmiczne, niemal marszowe Sunny Lane. Nie brakuje też fragmentów opartych na gitarowych długich solach Stolta, jak choćby przed chwilą wymieniany Sunny Lane oraz Gardens Revisited i Shadowland (to rodzaj małego tryptyku) czy wspomniany wcześniej All You Can Save. Choć trzeba przyznać, że gitara w całej suicie nie zawsze jest instrumentem dominującym czy też prowadzącym akcję. Wiele do powiedzenia mają tu instrumenty klawiszowe Bodina.
Na podobnej idei różnorodności co płyta pierwsza opiera się też płyta druga. Otwierający ją Deaf, Numb & Blind to długa ponad 11-minutowa kompozycja z naprzemiennymi partiami gitary Stolta i klawiszy Bodina, utrzymana w tempie, dramatyczna w końcówce. Pojawiająca się po niej Stupid Girl zmienia zupełnie nastrój. To prosta kompozycja pop, ale Stolt nie byłby sobą, gdyby chwytliwej melodii nie skomplikował czy to w brzmieniu (choćby perkusji), czy lekko zniekształconego głosu, a w finale nie przyozdobił cudownym solem gitary, wygrywanym do tego na tle pokręconego rytmu sekcji. Oto, jak zwykła piosenka stała się złożonym utworem fusion. Z kolei Corruption eksponuje rytm... reggae, rzecz jasna nie w prostej i zwykłej postaci: znów ta sama co poprzednio historia. Power Of Kindness przynosi muzykę kontemplacyjną, to prawie cztery i pół minuty czystej mistyki, jakiej można doświadczyć słuchając grającego na organach kościelnych Bodina. Jeszcze chyba większe wrażenie odrealnienia i niecodzienności robi Hudson River Sirens call 1998 – eteryczna wokaliza (ciekawa czyja? słychać żeński głos, ale nie ma w opisie płyty kobiety; czyżby Fröberg „wchodził tak wysoko”?) unosi się nad posępnym pomrukiem melotronu i syntezatorów, by w końcowej partii przejść w chóralne „miserere mei” (łac. zmiłuj się nade mną) z Psalmu 56/7. Utwór ten prócz mistyczno-religijnych skojarzeń niesie w swej fakturze również psychodeliczne odniesienia, poprzedza go zakręcony harmonicznie i wielobarwny strukturalnie Psycedelic Postcard. I wreszcie finał płyty. Wydłużony i rozbudowany. Najpierw „pieśń o aniele”, czyli The Painter, podniosły hymn, z pysznymi partiami wokalnymi. Zaraz po nim zaś Calling Home, utwór o powrocie i jednocześnie poszukiwaniu domu, a przy tym własnej tożsamości. Nieco bardziej zakręcony niż poprzedni. W ten sposób album domyka się. Ta muzyczna opowieść rozgrywa się jakby we śnie, którego początkiem jest ów niezwykły dźwiękowy „ogród”, u kresu zaś powrót do tego, co najbardziej istotne i ważne:
Running home, running high, Send your heart to the sky
Hurry home, hurry by, To your home in the sky……….
Calling home, calling love, Send your dreams back to me
Running home, running high, Knowing love will cover me…
Już zupełnie na końcu mamy krótki gwiezdną kołysankę, rodzaj PS. do całości, o dość znaczącym tytule Afterlife.
Część druga Flowerpower jest niezwykle zróżnicowana, dużo się tu dzieje zarówno muzycznie, jak i w zakresie brzemienia oraz aranżacji. Jednak jako całość płyta nie przekonuje w pełni. Zbyt wielka w tym wszystkim zmienność: co i rusz jesteśmy zaskakiwani nowymi pomysłami. Choć trzeba też przyznać, że całkiem sporo fragmentów urzeka siłą wyrazu oraz intensywnością użytych środków. Album Flowerpower nie dotrzymuje pola swemu poprzednikowi (Stardust We Are), choć zarazem trzeba uczciwie stwierdzić, iż utrzymuje bardzo wysoki poziom (to zresztą domena wszystkich produkcji The Flower Kings).
Przy słuchaniu Flowerpower narzuca się mniej wyrazista niż dotychczas obecność Stolta. Po raz pierwszy na tak znaczną skalę dopuścił on innych muzyków, przede wszystkim Bodina, do współtworzenia większych form (do tej pory inni członkowie grupy zadowalali się przede wszytkim muzycznymi miniaturami), myślę tu głównie o magnum opus całego wydawnictwa, czyli kompozycji Garden Of Dreams. O ile w warstwie słownej jest ona wyłącznie dziełem Stolta, o tyle już dźwiękowa powstała przy pełnej współpracy z pianistą. Bodin zresztą udzielał się jako twórca jeszcze przy kilku innych kompozycjach Flowerpower. Ten brak dominacji Stolta widać wyraźnie nie tylko w warstwie ogólnej dzieła, ale rozpisuje się on również na długość i wyrazistość partii solowych muzyków. Uderza przede wszystkim to, iż w wielu fragmentach, a nawet całych utworach, klawisze stają się instrumentem dominującym i prowadzącym główne motywy i tematy. Stolt nie jest na tym albumie władcą absolutnym, jak to było dotychczas. Zarazem jednak nie ma mowy o jakiejkolwiek abdykacji dotychczasowego „władcy”. Sądzę, że poszerzenie pola współpracy przy Flowerpower w znacznym stopniu zdecydowało, że album ten nie okazał się wyłącznie jakimś wtórnym produktem czy też nie daj Boże kalką Stardust We Are. A najlepszym dowodem na to, że grupa wyszła z opresji „dzieła doskonałego” obronną ręką, jest właśnie wspomniana suita Garden Of Dreams.
Jeśli zatem Flowerpower nie jest albumem tak doskonałym jak jego poprzednik, to i tak muzycy nie zeszli tu z wysokiego poziomu artystycznego. Co by nie powiedzieć, jest to po prostu znakomita porcja muzyki. Doskonale zagrana i znów doskonale wyprodukowana.
Warto jeszcze na marginesie odnotować, że japońskie wydanie tej płyty wzbogacono o cztery kompozycje. Trzy z nich: Regal Dinners, Papercup Angels oraz Butterfly Quenn znalazły się na pierwszej płycie, tuż po utworze Astral Dog; natomiast czwarty (End Of A Century) – na samym końcu albumu, na płycie drugiej, po Afterlife.