Debiutancka płyta Space Avenue to wydawnictwo z lekka historyczne - "nagrań dokonano w latach 2003-2004", stoi we wkładce wyraźnie. Czyli trochę wody w Wiśle już upłynęło i ciekaw jestem, jak się chłopaki prezentują w chwili obecnej. Bo "Głosy z innuch światów" prezentują Space Avenue jako zespół w lekkim stylistycznym rozkroku.
Z jednej strony chłopaki prezentują bardzo fajny heavy-progressive (bo to za ciężkie na etykietkę "progrock" a za lekkie na "progmetal") z dużą ilością klawiszowania w stylu, który lubię (kojarzy mi się to z Eloy z końca lat 70). Z drugiej strony zaś taki "Dream" to najnormalniejszy pod słońcem thrash metal. Kłania się głęboko Metallica. I odbija się czkawką nu-metal - w quasirapowance. A i w popowo-rockowe klimaty zespołowi zdarza się wyskoczyć - tu niech najlepszym przykładem będzie bardzo ładnie okraszona klawiszowym solem ballada "The Garden (Above The Stars)", którą umieściłbym stylistycznie w pół drogi pomiędzy Fish-Marillion i Styx z połowy lat 70. Czyli źle nie jest.
Osobną sprawą jest niestety wokalista. Będę szczery - to najsłabszy punkt zespołu. Nie można odmówić mu chęci, zaangażowania i zapału, ale to nie wystarczy, gdy nieco zbywa na umiejętnościach. I to zarówno wokalnych, jak i językowych. Wokalnie - słychać, że "Krash" męczy się w bardziej skomplikowanych partiach. Ma kłopoty z frazowaniem i miejscami jego głos wypada strasznie "siłowo", słychać niemal napinanie mięśni krtani. Jeśli pamiętacie Kostka Yoriadisa - on śpiewał w podobny sposób. Na plus panu Piekarczykowi trzeba zapisać fakt, że ładnie wychodzą mu partie mniej skomplikowane. No i potrafi zaśpiewać ładne fragmenty, a to też plus. Gdyby jeszcze tylko popracował nad angielszczyzną, bo kaleczy ją w sposób dość drastyczny...
Płyta kończy się 16-minutową epicką suitą "The Odyssey" i jest to bez dwóch zdań najmocniejszy punkt płyty. Pokomplikowana, ciekawa rzecz podchodząca i pod Dream Theater i pod Shadow Gallery i pod parę jeszcze zespołów zapewne, ale przykuwa uwagę słuchacza. A jeśli młody, debiutujący zespół, potrafi zainsteresować numerem, który trwa kwadrans z okładem, to, nie oszukujmy się, potencjał w grupie tkwi duży.
Ostatni kamyk do ogródka to zmulona produkcja. Brakuje w tym brzmieniu selektywności, wokal na przedzie, a w tle ściana. Czasem przedrą się przez nią klawisze, ale już gitara, bas, perkusja zlewają się w jedną całość. A nie o to chodzi, żeby było słychać instrument tylko wtedy, gdy gra solo. Fajnie by było posłuchać, jak tam miesza basista, jak pałker, jakie riffy gra gitara... Tu tego nie słychać prawie. A szkoda, bo miejscami Space Avenue mieszają przyzwoicie i z sensem.
Czyli co, na przyszłość dwie uwagi : wokalista popracuje nad sobą, a zespół poszuka porządnego producenta. I będzie naprawdę dobrze, a może nawet świetnie. Mogłoby być dobrze nawet teraz, ale nie jest z powodów, o których powyżej. Niemniej "Voices From The Other Worlds" jest płytą wartą poznania. Choćby dlatego, że mało w Polsce melodyjnego, ostrego grania. Grania nie zapatrzonego w listy przebojów, ale ambitniejszego, dla wyrobionego słuchacza. No i myślę, że nikt by się nie obraził, gdyby Space Avenue poterminowało supportując, na przykład, Riverside. Sam bym się chętnie wybrał i obejrzał chłopaków w, jak to się mówi, "akcji". Bo wierzę, że warto.