Progressor – nie jest mi obca ta nazwa, ale bardziej kojarzyło mi się to z całkiem dobrą stroną internetową, dotyczącą rocka progresywnego. Co ciekawe, z Uzbekistanu. Widać , że jej założyciel i animator, Vitaly Mienshikov (nie cierpię angielskiej transkrypcji słowiańskich nazwisk) przeszedł od słów do czynów i stanął po drugiej stronie odsłuchów. Ciekawe choćby z tego powodu . Do towarzystwa dobrał sobie doświadczonego, amerykańskiego solistę Jeremy’ego Morrisa.
Ta płyta kojarzy mi się z moim egzaminem z histologii. Ja już odpowiedziałem, maglowany był mój kolega Sławek zwany Gorylem. Profesor go tak słuchał i na koniec powiedział – Pana wiedza jest nierówna, jak zęby starego człowieka, na przykład moje. I się wyszczerzył. I taka jest ta płyta – nierówna, jak zęby mojego profesora od histologii. Na początek utwór w stylu Blackmore’s Night, tyle , że bez formy, a na dodatek Richie’mu nie chciało się grać i powiedział technicznemu , co by wziął wiosło i coś se tam pograł. Techniczny wiosło wziął, ambitnie mieszał palurami po gryfie, spiął się, że mu mało żyła nie poszła, ale efekt – „nie baudzo” , jak mawia mgr Piwnik. Jeszcze dopóki grają klawisze, to jest pół biedy, ale ta gitara... Drugi utwór... no i nie ta sama płyta! Zmiana diametralna, może nie o 180 stopni, ale jakieś 130, 140 . Nastrój, klimat, pomysł – jeśli ktoś lubi Tangerine Dream z okresu „Cyclone”, to właśnie do tego można porównać „Spiral Vortex”. Czyli na początek najgorszy i najlepszy utwór na płycie. Nie, jeszcze gorszy jest finał „Battle Zone” z taką koszmarną perkusją typu jebudubu. Ale oprócz tego do końca płyty nie ma znaczących wahnięć formy. Tylko jak w jednym, drugim utworze muzycy ładnie się pokażą, to w następnym pitolą nieco od rzeczy. Na szczęście, na koniec jest długa , dwudziestominutowa kompozycja „The Journey Home”. Początek jakby Ennio Morricone go skomponował, do jakiegoś gangsterskiego filmu, potem zgrabnie to oscyluje w stronę klasycznej elektroniki. Ładne. Dla tego utworu i wspomnianego „Spiral Vortex” opłaca się tą płytę mieć. Co prawda to tylko 30 minut z 67, ale jeśli dołożyć wcale niezłe „Final Victory”, które trwa ponad dziesięć minut, to okazuje się, że ucho jest na czym zawiesić. Tytułowy utwór ma przyjemną melodię, ale jest trochę zanadto przesłodzony . Robi się z tego taki Gandalf, tylko mniej new-age’owy i mniej smędzący. „Alien Nation” i „Battle Zone” psują fragmenty z nieciekawymi partiami perkusji.
Ogólnie, jako całość, to zupełnie udana płyta.