Ajajaj, mamma mia!
Żeby mnie obcy ludzie informowali , ze wyszła nowa płyta Finisterre. Ale poruta...
No co, od dobrych paru lat nic nowego nie wydali, nie licząc przepudełkowanego koncertu z Prog Day 1997. Strona zespołu była do niedawna równie żywotna jak grobowiec rodzinny. Prawdę mówiąc, to już na nich kreskę postawiłem - bo co to - najpierw płyty praktycznie rok w rok, a potem przez pięć lata głucha cisza.
R.I.P.
Do najnowszego dzieła tych progresywnych italianich podszedłem jednak z pewną dozą nieufności. Poprzednia płyta "In Ogni Luogo" to jedna z moich najulubieńszych płyt art rockowych ostatniego dziesięciolecia. I nie ma przebacz. A z zasady nie ma co liczyć na kolejny rekord świata bity na następnych zawodach, przynajmniej w tej konkurencji. Siłą rzeczy wiedziałem, że będę ją porównywał z poprzednią. Pierwsze słuchanie wypadło sympatycznie, ale bez większych wzruszeń, na szczęście tych nieprzyjemnych też. Bardzo fajna muzyka, mocno osadzona w tradycji włoskiego rocka progresywnego z pierwszej połowy lat 70-tych. Starannie zaaranżowana i wyprodukowana. I tyle. Jak dla mnie trochę mało. Nagranie czegoś takiego jak "In ogni..." do czegoś więcej zobowiązuje.
Spokojnie. Bez nerwów.
Z muzyką Finisterre to jest trochę tak, jak z dobrym wytrawnym winkiem. Pierwszy łyk (ewentualnie kieliszek, lub flaszka, w zależności jakie kto ma potrzeby) to na przepłukanie kubków smakowych. Dopiero po chwili, zaczynamy jak to się mówi "podłapywać smaka".
Z "Ogni..." też było tak , że po pierwszym przesłuchaniu stwierdziłem - Fajne, takie włoskie Porcupine Tree. Teraz się zastanawiam, kto by się bardziej obraził na takie porównanie J. A później odbiło mi na jej punkcie .
Spokojnie zatem przeszedłem do kolejnego odsłuchania, tym razem w autobusie. W piątek po południu, po robocie, pełny spokój, luz. Słuchawki na uszach. Dobrze jest. Na początek dosyć tradycyjnie , nisko kłania się PFM, bez większych zaskoczeń. Ale przejście w "La Perfezzione", od spokojnej ballady do rockowo-progresywnej epiki - klasowe. Solo gitarowe w "Il Volo" też z takich , które się długo pamięta. Dopiero koło czwartego zaczyna się dziać, co w wydaniu Finisterre bardzo mi przypadło do gustu, czyli jak zespół progresywny gra niezbyt progresywnie. Momentami trochę jak fragmenty z Plagi Latarników VDGG, tylko w wersji bardziej soft. Piąty utwór zaczyna się jak "Parents" Budgie, pod koniec słychać gitarę trochę jak ze "Starless", a należy do tej kategorii utworów , które gra się na końcu koncertu, na pierwsze takty publika reaguje entuzjastycznym wrzaskiem i w ruch idą zapalniczki. Uczciwie, bo to jeden z najpiękniejszych utworów na tej płycie. Na pewno mój ulubiony. Na poprzedniej płycie kilka razy pojawiły się utwory kojarzące się z lokalem nad ranem, tuż przed zamknięciem, gdzie jazzowy zespół gra, już nie dla gości, ale dla siebie. W "Rifrazzioni" jest jeszcze później, knajpa już w ogóle zamknięta, a klawiszowiec i trębacz coś sobie improwizują, w tle słychać hałas opróżnianych kubłów na śmiecie. A potem to w ogóle było już bardzo fajnie , byłem ugotowany i chłonąłem każdy dźwięk z błogą miną. No i na tym skończyło ocenianie na trzeźwo tej płyty. 50 minut bardzo pięknej muzyki, dość zróżnicowanej, nie zamykającej się na nowsze brzmienia, bo nawet momentami można tam usłyszeć coś w stylu Portishead.
Wbrew opiniom co poniektórych we Włoszech w prog-rocku też dzieje się sporo ciekawego.