Krótki kwiz – z taką nazwą, to jaką muzykę można grać? Tak jest, zgadli Państwo, dokładnie taką, a nawet jeszcze bardziej. To dla zwolenników space-rocka a’la wczesny Hawkwind. Ich idole już tak nie grają, zresztą inwencja już nie ta. W końcu ile razy można słuchać “Hall of The Mountain Grill”, “Levitation’, czy innych klasycznych płyt zespołu z lat 70-tych? Bardzo długo, nawet bez końca, ale przydałoby się coś nowego. I to nowe proponuje FBFOS. Sześć utworów, na początku czterominutowe “Begin to Float (Intro)”. Jeśli ktoś miał jakiekolwiek wątpliwości, jakiej muzyki może spodziewać się po zespole z taką nazwą, to zostają one od razu rozwiane. Potem jest “Sanrajz” i rusza ostro do przodu cały zespół i tak jest do końca płyty (z przerwą na nastrojową balladę “Sanrajz II”). Szczególną uwagę wypada zwrócić na tytułowy, najdłuższy na płycie dwudziestominutowy “We’re Only in It for The Spacerock” – znaczy, że znają nie tylko Hawkwind, ale także Matki Wynalazku Franciszka Zappy. Ale oprócz znajomego tytułu, innych odniesień do jego twórczości próżno byłoby tam szukać. Tytuły niektórych utworów pisane z błędami ortograficznymi. Widać, że członkowie zespołu nie podchodzą do swojej twórczości kosmicznie poważnie. Słucha się tego z dużą przyjemnością – płyta równa, fajna, bez mielizn i wypełniaczy. Głowa rytmicznie się kiwa, a stopa rytmicznie stuka w podłogę. Wszystko cacy. Tylko, że nie do końca.
“I to nowe proponuje FBFOS” – tak napisałem kilka linijek wyżej. Przymiotnik “nowe” oznacza tutaj, że jest to nowa płyta z tego roku. I na tym kończą się powody używania tego określenia. Poza tym wszystko jest stare – muzyka, brzmienie, aranżacje, instrumentarium, klimat – wszystko to żywcem wyjęte z początku lat siedemdziesiątych. Wspomniany Hawkwind już na trzecim albumie “Doremi Fasol Latido” brzmiał sporo nowocześniej. FBFOS z premedytacją zakopuje się w rockowej prehistorii. Przyznam się , że to zjawisko powoli zaczyna mnie denerwować. Jeden, drugi, trzeci zespół – pół biedy, ale już gdzieś czterdziesty siódmy, to lekka przesada. Przez te trzydzieści kilka lat od debiutu Hawkwind , UFO, czy Black Sabbath coś jeszcze w muzyce rockowej się wydarzyło. Może niezbyt wiele , ale wypadałoby to znać. Wspomniałem Black Sabbath i UFO nie bez powodu, bo inspiracje FBFOS nie kończą się na zespole Dave’a Brocka, ale zahaczają także o dokonania kwartetu z Birmingham i to co się działo na “Flying” . I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że na podobny pomysł wpadli dobre kilkanaście lat temu Monster Magnet . Na niektórych płytach (np. “Dopes to Infinity") wychodziło im to prawie rewelacyjnie. Debiutantom z Kosmicznej Kapeli jeszcze do nich trochę brakuje.
Osoby , które znają moje upodobania muzyczne , muszą być dość mocno zdziwione, tym co przeczytały – jak to, facet, który uważa przełom lat 60-tych i 70-tych za najlepszy okres w historii rocka, czepia się kapeli, która nawiązuje do tamtych czasów? No tak, bo mamy już XXI wiek, rok 2005 i to też trzeba brać pod uwagę, chociaż trochę. Nie da się dwa razy wejść do tej samej rzeki i to do tego takiej, która już zdążyła zmienić koryto.
Nie mam zamiaru flekować tej płyty, na pewno będę ją często słuchał, bo w gruncie rzeczy bardzo mi się podoba. Nawet powiem więcej, moim zdaniem jest to jedna z fajniejszych płyt tego roku. Naprawdę warto po nią sięgnąć. Zespół miał pewien pomysł i go zrealizował, potrafił nagrać sporo ciekawej muzyki. Ale twarde trzymanie się aranżacyjno-brzmieniowych rozwiązań sprzed ponad trzydziestu lat nie jest dobrym pomysłem na przyszłość. Taką muzykę, jaką proponują, da się zupełnie bez strat własnych ożenić z dość nowoczesną nawet elektroniką, nowocześniejszym brzmieniem.. Zamiast grać jak Hawkwind z debiutu, stylizować się na nich – taki tuning. A może nie mam racji...
Tyle, że jak ta płyta ląduje w odtwarzaczu od razu zapominam o tych wszystkich zarzutach, przede mną prawie godzina rockowego lotu...