Po dwóch latach, z drugim albumem, powraca nasza rodzima formacja Sic Mundus. W dość zaskakujący sposób, jak debiutanckie Illusions. Bez wielkiego medialnego szumu, czy wielomiesięcznego zapowiadania i odkrywania kolejnych kart. Ot, po prostu, rzecz trafiła w dłonie w finalnej postaci. Ale ja lubię takie niespodzianki.
Zacznijmy od zewnętrzności, bo te już tradycyjnie są na światowym poziomie. Materiał wydany jest w przepięknym digipaku ozdobionym intrygującą grafiką. Jeśli ktoś jeszcze kupuje albumy w ciemno, tylko ze względu na ich fajne wydanie, Universum jest do tego idealną propozycją. Ale nie tylko dlatego warto sięgnąć po tę płytę.
Napiszmy najpierw od pewnych zmianach. Sic Mundus to przed wszystkim twórcy projektu, Andrzej Sesiuk i Artur Placzyński. Na debiucie towarzyszyło im sporo gości, w tym Maciej Meller z Riverside. Tu także gości nie brakuje, jednak sam Sic Mundus rozszerzył się do pięciu osób, bo w oficjalnym składzie pojawili się znany z poprzedniej płyty wokalista Michał Krzaczek, gitarzysta Michał Kaszczyszyn oraz perkusista Torsten Bugiel. O ile na debiucie mieliśmy także kompozycje stricte instrumentalne, to tu partie wokalne pojawiają się w każdym z utworów. Oprócz głosu wspomnianego Krzaczka, w kilku kompozycjach pojawia się również wokal Igi Kałuży, która w jednym utworze zagościła już na Illusions.
Muzycznie wielkich zaskoczeń nie ma. Napisałem przy debiucie, że „muzycy nie silą się na odkrywanie nowych lądów, płynnie balansując między progresywnym metalem a progresywnym rockiem o lekko symfonicznej formie”. Dziś bym to powtórzył. Jednak jest w tej muzyce jeszcze większa jakość i dojrzałość, mnóstwo ciekawych melodii i dopieszczone, soczyste i przestrzenne brzmienie, przez co słucha się tego drugiego krążka jeszcze przyjemniej. Nie będę szeroko rozwodził się nad poszczególnymi kompozycjami, bo album brzmi spójnie i jednorodnie, niemniej warto zatrzymać się przy kilku fragmentach.
Przede wszystkim przy kapitalnym „openerze” The Road To Nowhere, z intensywnie pracującą sekcją rytmiczną, rewelacyjnymi harmoniami wokalnymi w refrenie (ten refren to istna petarda!) i ładnym gitarowym solo. Następny The Wheels Of Time ponownie atakuje głębokimi figurami basowymi, ale też zaciekawia wielowątkowością, w którą wplecione są też balladowe tempa. In The Deep zachwyca klimatycznym wstępem, zaś pojawiający się zaraz po nim najdłuższy w zestawie, prawie dwunastominutowy M.A.D. oferuje progmetalowe riffowanie, wzniosłe, symfoniczno-chóralne tematy i trąbkę wnoszącą nieco jazzowego entourage’u. Digital Slave przynosi z początku ciężkie, „smolaste” gitary i zawiesiste Hammodowe formy a w drugiej części krótkie klawiszowe solo w lekko ejtisowym wydaniu. Tytułowe Universum to po prostu ujmująco brzmiąca ballada, z pewnością jeden z najlepszych fragmentów całego albumu. Mroczny Empire’s Falls zaciekawić może niemalże growlowymi wokalami, obok których na chwilę pojawiają się quasi wodewilowe klimaty. Całość kończy ponad dziesięciominutowa Agartha w typowo progresywno-rockowym stylu, z dużą ilością wątków i aranżacyjnych smaczków oraz wtrętów wprost z muzyki klasycznej.
Główną płytę dopełnia bonusowy dysk z jednym, osiemnastominutowym nagraniem. Absolutnie z innej bajki, jednak w drugiej części z taką motoryczną transowością i saksofonowymi wariacjami o improwizatorskim charakterze. To rzecz bardziej dla fanów wielbiących klasyków elektronicznego rocka, choćby spod znaku Tangerine Dream. Za to z tytułem A Look Into The Inner Self będącym nazwą dzieła Jarosława Jaśnikowskiego pomieszczonego na okładce. Zresztą i lirycznie, ta bardzo dobra płyta, jest właśnie takim spojrzeniem w głąb siebie.
Zasłużona „ósemka”, czyli „bardzo dobra pozycja, mocno polecana”. Fajnie by było teraz usłyszeć ten materiał w koncertowej odsłonie.