ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
- 27.04 - Koszalin
- 28.04 - Gdynia
- 10.05 - Piekary Śląskie
- 11.05 - Kraków
- 12.05 - Lublin
- 27.04 - Wrocław
- 28.04 - Poznań
- 04.05 - Lublin
- 10.05 - Łódź
- 11.05 - Warszawa
- 17.05 - Gorzów
- 18.05 - Szczecin
- 19.05 - Bydgoszcz
- 27.04 - Złocieniec
- 07.05 - Chorzów
- 08.05 - Siemianowice Śląskie
- 09.05 - Siemianowice Śląskie
- 17.05 - Wrocław
- 19.05 - Katowice
- 20.05 - Ostrava
- 21.05 - Warszawa
- 22.05 - Kraków
- 25.05 - Łódź
- 25.05 - Zabrze
- 26.05 - Zabrze
- 08.06 - Żórawina
- 29.06 - Toruń
- 30.06 - Toruń
- 11.07 - Bolków
- 12.07 - Bolków
- 13.07 - Bolków
- 14.07 - Bolków
- 12.07 - Żerków
- 13.07 - Katowice
- 14.07 - Katowice
- 17.07 - Warszawa
- 21.07 - Warszawa
- 26.07 - Łódź
 

koncerty

12.03.2023

PROG FEAST: HERE ON EARTH, DISPELLED REALITY, PINN DROPP, ARTYFICTION, Warszawa, VooDoo Club, 11.03.2023

PROG FEAST: HERE ON EARTH, DISPELLED REALITY, PINN DROPP, ARTYFICTION, Warszawa, VooDoo Club, 11.03.2023

Prog Feast to nie nowe wydarzenie na muzycznej mapie naszego kraju. Jego pierwsza edycja miała miejsce jeszcze przed pandemią. W minioną sobotę impreza powróciła w całkiem okazałej odsłonie…

Dość przewrotna nazwa nie jest oczywiście przypadkowa. Z jednej strony to zabawa słowem, z drugiej, to nawiązanie do Uczty, sztandarowej kompozycji Dispelled Reality, młodej warszawskiej formacji, która była organizatorem i tym samym gospodarzem sobotniego festiwalu. W undergroundowo – klimatycznym, niewielkim klubie VooDoo publiczność miała możliwość posłuchania czterech formacji i czterech odmiennych spojrzeń na szeroko rozumiany rock progresywny.

Jako pierwsi na scenie zameldowali się wrocławianie z Artyfiction. Nie ukrywam, że ich występ najmniej przypadł mi do gustu. Muzycy zaprezentowali dość standardowe podejście do progmetalowej formy. Do tego, ich gęste i ciężkie kompozycje sporo traciły w dość specyficznym dla tak kameralnych klubów brzmieniu - surowym, z górującymi nad wszystkim bębnami i schowanym wokalem. Ich 50-minutowy (zdecydowanie za długi, jak na kapelę otwierającą festiwal) występ nieco nużył. Ze sceny wiało jeszcze bojaźliwością, ale każdy wszak kiedyś zaczynał. Widać, że grupa jest na początku swojej muzycznej drogi, niemniej życzę jej wszystkiego dobrego, wszak umiejętności techniczne muzycy niewątpliwie mają.

Warszawski Pinn Dropp pozytywnie zaskoczył. Widziałem już formację na ubiegłorocznej edycji Marillion Weekend w Łodzi i tam wypadła dość zachowawczo. Być może muzyków zjadła wówczas trema wynikająca z występu na dużej scenie i przed tak zacną gwiazdą. Faktem jest, że w VooDoo Club warszawianie zaprezentowali się odważniej a surowe brzmienie dodało ich muzyce większego pazura i energetyczności. Sporo dobrego trzeba napisać o ich frontmanie, Mateuszu Jagielle. W Łodzi lekko zawstydzony, tu żywiołowo i ekspresyjnie wykonujący partie wokalne i mający świetny kontakt z publicznością. Jego pełne dystansu do siebie i formacji zabawne komentarze, dotyczące choćby długiego tytułu ich EP-ki, którego sam rzekomo nie pamiętał albo płyt leżących na ich „merczu”, które można kupić, albo nawet sobie wziąć, robiły naprawdę sympatyczną atmosferę. Muzycy promowali przede wszystkim wspomnianą EP-kę …calling from some far forgotten land a kończący ją przejmujący i wzniosły Always Here, z fajną gitarową solówką Piotra Syma, był doprawdy mocnym punktem ich koncertu.

Gospodarze festiwalu, stołeczny Dispelled Reality, zagrali niewątpliwie najbardziej spektakularny set wieczoru. Widać, że przygotowali go z pietyzmem, czego wyrazem było choćby to, że jako jedyni umieścili, w tle sceny, pokaźnych rozmiarów logo grupy. Do tego, oglądała ich niemalże pełna sala pomieszczonego w podziemiach klubu. Przyznam otwarcie, że przed tym występem, znałem tylko ich wydaną w ubiegłym roku debiutancką, pięcioutworową EP-kę Świt i sporo sobie po tym koncercie obiecywałem. Nie spodziewałem się jednak, że sam gig da mi jeszcze więcej frajdy. Rzadko się zdarza, żeby zasłyszany podczas koncertu po raz pierwszy utwór wżarł się do mojej pamięci i wywoływał niemałą euforię. Im się to udało wraz z otwierającym całość Schematem, poprzedzonym wszakże budującym napięcie intro. Co ciekawe, ze wspomnianej EP-ki zagrali tylko dwie kompozycje: Obieżyświata i zaplanowaną na bis (niemniej wykrzyczaną przez część publiczności) doskonałą Ucztę. Nie wywoływało to jednak rozczarowania, bo choć trochę żałuję braku tytułowego Świtu, to wszystko rekompensowały przygotowane na WOŚP-owy koncert Nie dzielić, Konaj, me serce zagrane do wiersza Kazimierza Przerwy-Tetmajera oraz O tęsknocie i nadziei. Dobrym pomysłem było przygotowanie na ten koncert specjalnego „medleya”, w którym artyści pomieścili kilka artrockowych klasyków (Genesis, Rush, Tool, Dream Theater) spiętych Karmazynową klamrą w postaci 21st century schizoid man i Starless. Cóż, są młodzi a swoją muzykę tworzą z elementów dobrze znanych. A jednak mają to coś! Jest w tym pewna świeżość, szczerość i naturalność, którą lata temu widziałem w kultowym dziś, naszym rodzimym Abraxasie. To z pewnością nie ta stylistyka, niemniej autentyczność podobna. Ogromnym wyróżnikiem są u nich saksofonowe partie Jakuba Kotowskiego, założyciela grupy. Nie można wszak zapomnieć o wokaliście Łukaszu Jurkowskim śpiewającym polskie teksty dość wysokim, czasami pełnym emfazy głosem, wpasowującym go w szufladę hard’n’heavy, choć dla mnie bardziej w taką Niemenowską słowiańskość.

Występujący tego wieczoru jako headliner i mający na swoim koncie najwięcej wydawnictw, Here On Earth, miało troszkę „pod górkę”. Bo gospodarze rozpalili zebranych do czerwoności. Widać też było, że część publiczności przyszła głównie dla nich. Dlatego występującym „na wyjeździe” śląskim muzykom nie było łatwo. Do tego, przed ich występem, zdarzyła się najdłuższa, bo półgodzinna, przerwa między występami, co niewątpliwie ostudziło emocje. A jakby tego było mało, już wraz odpaleniem otwierającego występ, powalającego Godni, dopadły ich, niezależne od nich, problemy techniczne, przez które na chwilę musieli przerwać koncert. I być może też z tego powodu, serwujący przez cały koncert mocarne riffy ale i subtelniejsze gitarowe figury, Piotr Krasek, w granym gdzieś na początku Ultrakrepidarianizmie nieco się pogubił. Ale to detale, bo nie ukrywam, że przybyłem na ten festiwal głównie dla nich i ich ostatniej płyty, Nic nam się nie należy, której mocne przesłanie idealnie wpasowuje się w chwile, dni, tygodnie, w których przychodzi nam żyć. Dlatego ucieszyło mnie ogromnie, że w ich ponad godzinnym występie znalazło się aż siedem  z dziewięciu kompozycji z tego albumu. Oczywiście że żałuję braku przejmującej ballady Trzeba odejść, niemniej w tych muzycznych klimatach absolutnie rekompensował to List (no dobrze, nieco zabrakło w nim, do pełni szczęścia, drugiego wokalu Weroniki Skalskiej). Dodajmy tylko, gwoli pewnej informacyjnej ścisłości, że muzycy sięgnęli jeszcze po Time, Alterity, Believers and liars, singlowy K.A.T.E. i zagrany na bis Let me in, zahaczając tym samym o każde z pozostałych swych wydawnictw. To był zupełnie inny od pozostałych koncert. Choć niewolny od ciężaru metalowych, tnących gitar, jednak głównie klimatyczny, nastawiony na zbudowanie pewnej atmosferyczności, której w ich muzyce dużo. Ujmująco prezentował się w tym kontekście ich frontman, Krzysztof Wróbel, który mimo wspomnianych, losowych przeciwności, złapał ciepłą więź z wszystkimi, którzy chcieli ich wysłuchać.

Dobry muzyczny wieczór, okraszony do tego specjalną edycją festiwalowego piwa, które otrzymał każdy z uczestników tuż po zakończeniu festiwalu.

 

Zdjęcia:

ArtRock.pl na Facebook.com
ArtRock.pl RSS
Picture theme from Riiva with exclusive licence for ArtRock.pl
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.