Nie ukrywam, że głównym magnesem poniedziałkowego, iście międzynarodowego wieczoru w warszawskiej Progresji była dla mnie formacja Amorphis. Finowie nie zawiedli, niemniej to gwiazda wieczoru, szwajcarska grupa Eluveitie, skradła moje serce…
Niestety, na rozpoczynający się o 18 występ Nailed to Obscurity dość mocno się spóźniłem, bo choć dotarłem pod klub na czas, to jednak znalezienie miejsca na parkingu i zaliczenie ponad stumetrowej kolejki do wejścia zrobiły swoje. Ale też pokazały ogromne zainteresowanie wydarzeniem, bo warszawski klub wypełnił się tego wieczoru bardzo szczelnie. Niemców w każdym razie obejrzałem i wysłuchałem w dwóch ostatnich kompozycjach (jedną z nich było chyba Desolate Ruin), w których dali się poznać jako formacja stawiająca na death metalowe klimaty, nie forsująca jednak szaleńczych temp, raczej te dość stonowane, do tego z doomowym posmakiem. I to była dobra, aczkolwiek krótka rozgrzewka przed Szwedami z Dark Tranquillity. To już prawdziwi klasycy melodyjnego death metalu z ponad trzydziestoletnim stażem i dwunastoma albumami na koncie. I widać było, że wielu z zebranych przyszło specjalnie dla nich. Zaczęli od Identical to None z ostatniego jak do tej pory ich albumu, wydanego w 2020 roku Moment (z którego jeszcze poleciały Phantom Days i The Dark Unbroken), zakończyli zaś Misery's Crown z Fiction. I choć na ich występie zrobiło się jeszcze bardziej ekstremalnie, to pamiętajmy, że panowie potrafią też zagrać niezwykle atmosferycznie, czego dowód dali choćby w What Only You Know, czy we wspomnianym The Dark Unbroken. Dali z pewnością bardzo udany, trwający ponad trzy kwadranse set, za który pożegnały ich gorące brawa.
Po nich i dwudziestominutowej przerwie przyszedł czas na pierwszego headlinera. I tu dość istotna uwaga. Pierwsze dwa koncerty obserwowałem niemalże z końca sali - ulokowany na wprost sceny - i na brzmienie za bardzo nie mogłem narzekać. Było mocarnie, z solidnie wyeksponowanymi gitarami jak przystało na death metalowe mięcho. Ze względu na moją niezwykłą sympatię do Amorphis udało mi się przed ich występem zająć miejsce w centralnym punkcie, niemalże tuż pod sceną (mosh miałem każdym razie za plecami!). I jakież było moje zaskoczenie, gdy po pierwszych dźwiękach Finów… zaczęło mi brakować mocy i brzmieniowej potęgi. Szczególnie gitar, które tylko lekko muskały moje uszy. Nie jestem jakimś dźwiękowym purystą i nie lubię w relacjach wymądrzać się nad koncertowym brzmieniem, niemniej kawał swojego koncertowo-dziennikarskiego życia spędziłem w fosie i rzadko zdarzało mi się tam być niedopieszczonym ciężarem i mocą. Stąd po kilku numerach ewakuowałem się do pierwotnego miejsca, gdzie było już lepiej. Na szczęście sam koncert robił wrażenie i miał świetny dobór kompozycji. Muzycy promowali przede wszystkim swój ostatni album Halo i z niego wybrzmiały cztery utwory: Northwards i On the Dark Waters na początek występu, a potem jeszcze nośny singlowy The Moon i Seven Roads Come Together. No a były też rzeczy z bardzo lubianych przeze mnie, nieco wcześniejszych albumów, Queen of Time i Under the Red Cloud. Nie zabrakło też powrotu do klasycznego Tales from the Thousand Lakes (Into Hiding, Black Winter Day). Przefajnie było posłuchać, jak muzycy zgrabnie łączą growl i gitarowe riffy z niezwykłą melodyką i nośnością. To między innymi efekt pracy filarów formacji, grającego bardzo melodyjnie, Esy Holopainena i charyzmatycznego wokalisty, Tomiego Joutsena, kapitalnie radzącego sobie zarówno w growlach, jak i czystych partiach wokalnych.
Wieczór zakończyła szwajcarska formacja Eluveitie. Nie jestem jakimś wielkim fanem folk metalu i kompletnie nie miałem „napinki” przed ich występem. A jednak to oni „rozwalili system” tego wieczoru. Przyznam otwarcie, że rozmach i bogactwo aranżacyjne z jakim prezentują swoje dźwięki zapierają dech w piersiach. No bo na czym oni tam nie grają?! Oprócz standardowego, rockowego instrumentarium mamy między innymi lirę korbową, dudy, harfę, skrzypce, flety, piszczałki, mandolę i pewnie coś tam jeszcze. A co najważniejsze, przy pełnych gitarowych riffów kompozycjach, wcale to wszystko nie niknie. Już pomijam fakt, że na scenie ogarnia to dziewięcioro muzyków na czele z Chrigelem Glanzmannem, trudno jednak nie pozachwycać się zjawiskowymi paniami, wokalistką Fabienne Erni czy grającą z ogromnym wdziękiem ale i rockowym zadziorem na lirze korbowej, Annie Riediger. Zagrali dość przekrojowy set, choć dominowały nagrania z ostatniego ich albumu, wydanego w 2019 roku Ategnatos. Mnie rozwalili ultra przebojowym The Call of the Mountains, który zakończył podstawowy set. Potem jeszcze artyści odpalili trzy bisy i kwadrans przed 23 pożegnali się z publicznością.