Ten koncert pierwotnie miał się odbyć w styczniu 2022 roku w Krakowie. Niestety, ze względów epidemiologicznych wydarzenie trzeba było przełożyć. Do tego, przy okazji, przenieść w inne miejsce. Warto jednak było poczekać i zobaczyć Francuzów w gliwickiej Arenie…
Ta wydaje się kapitalnym koncertowym miejscem na mapie Polski. Nowoczesna, z przestrzennymi holami i co najważniejsze, dająca możliwość komfortowego oglądania i słuchania występu. Sam koncert został wyprzedany i Mała Arena (wszak i tak imponujących rozmiarów!) wyglądała tego piątkowego wieczoru fantastycznie.
Gojira już dawno przestała być metalową niszą, stając się absolutną gwiazdą ciężkiego grania, która w wizjonerski sposób podniosła gatunek, łącząc w nim death, groove i prog metal. I choć ich występy to przede wszystkim doskonała, wciskająca w fotel mocarna muza, to nie da się ukryć, że wszystko to wzmocnione jest niesamowitą produkcją, zaplanowaną w najdrobniejszych szczegółach. W efekcie tego fani, w odbiorze muzyki, co rusz są pobudzani wizualnymi atrakcjami.
Już początek koncertu potrafił rozpalić emocje. Wielkie odliczanie na ogromnym telebimie tak podniosło napięcie, że tuż po zniknięciu „jedynki”, wraz z wyjściem zespołu na scenę, kanonadą świateł i perkusyjnej nawałnicy, wiadomo było, że to nie będzie zwykły występ. I w istocie tak się stało. Zebrani co chwila atakowani byli słupami ogniowych strzałów, wybuchami białego dymu a w dalszej części koncertu, ścianą spadającego na scenę ognistego deszczu, strzelającego konfetti czy ogromnych srebrnych wstążek, z których wiele zawisło nad zebranymi zaczepiając się o Arenowy sufit. Jeśli dodamy do tego fruwające nad głowami nadmuchane wieloryby we Flying Whales, czy Mario Duplantiera wyrzucającego w stronę publiczności kolejne pałeczki (i to podczas grania!) z szybkością maszynowego karabinu (nie wiem, czy nie uszczęśliwił przynajmniej 10 osób!) obraz widowiska będziemy mieć niemalże pełny. Przy okazji Mario Duplantiera – podczas swojego perkusyjnego solo najpierw pokazał zebranym, na wielkim kartonie, napis: „NIE SŁYSZĘ WAS”, a potem „TO BYŁO NIESAMOWITE”. Nie muszę dodawać, że wzbudziło to mnóstwo radości wśród fanów.
Najważniejsza jednak tego wieczoru była muzyka. Artyści promowali tym występem wydany w 2021 roku bardzo udany Fortitude i dlatego też wybrzmiało z niego aż sześć numerów. Kolejno były to Born for One Thing, którym zaczęli występ, a potem Grind, Another World z kapitalną animacją znaną z teledysku, The Chant, zwieńczone charakterystycznym zaśpiewem publiczności już po zakończeniu kompozycji, Amazonia i wreszcie New Found, które wybrzmiało na drugi bis z ogromnymi napisami „NEW FOUND” pojawiającymi się na ekranie podczas refrenu. Przedstawicieli miała też Magma, na czele ze Stranded z łojącymi i koszącymi riffami albo wreszcie L'enfant sauvage z przejmującym utworem tytułowym z tego krążka i z The Gift of Guilt, które wybrzmiało na sam koniec i swoją transowością tak niszczyło, iż marzyło się, aby ten koncert trwał wiecznie. Cóż, to dopiero marzec i mój ledwie piąty koncert w tym roku, jednak mam już poważnego kandydata do koncertu AD 2023.
Przed Francuzami, z półgodzinnym setem, zaprezentowali się Brytyjczycy z Empolyed To Serve, w którym na uwagę zasługiwała imponująca wściekłym growlem Justine jones, oraz Nowozelandczycy z Alien Weaponry, którzy byli dla mnie odkryciem wieczoru. Ich połączenie trash i groove metalu z maoryskimi wtrętami budziło szacunek. Do tego czynili naprawdę zagładę zmuszając zebranych do wytworzenia najlepszego „młyna” tego wieczoru. A ich wykonanie Holding My Breath czy, na zupełny koniec, totalnego killera, Kai Tangata, rozsadzało głowę.