Tak, spodziewałem się, że będzie to niezły koncert. Tak, muzyka Jethro Tull jest mi bardzo bliska. Jednak to, co zobaczyłem, a przede wszystkim usłyszałem, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Po tych wszystkich zawirowaniach z nazwą grupy, które miały miejsce w ostatnich latach, a w zasadzie na ostatniej płycie i trasie Iana Andersona i jego muzyków, zwykłem mawiać, że o Jethro Tull możemy rozmawiać jedynie wtedy, gdy w składzie jest Martin Barre. I dziś, po doświadczeniu jego koncertu, te słowa mają o wiele większą wagę.
Bielska podróż z tym sympatycznym gitarzystą i jego kompanami dała poznać jego perspektywę w postrzeganiu muzyki JT i na koncercie mogliśmy powąchać, wydawać by się mogło, rockowego oblicza zespołu. Ale szybko stało się jasne, jeśli ktokolwiek miał jeszcze wątpliwość, jak bardzo istotne są dla tej grupy partie gitary elektrycznej, zwłaszcza jeśli myślimy o materiale z tych wczesnych płyt jak: „Stand Up” czy anonsowany „Aqualung”. Koncert podzielony był na dwie części. Pierwsza to swoista lista życzeń, a druga to czas na danie główne. Patrząc na to, co znalazło się w obu częściach, czuję ukontentowanie repertuarowe. Innymi słowy, zabrzmiało w zasadzie wszystko, czego oczekiwałbym od koncertu JT.
Show rozpoczęło „Hunting Girl” i już pierwsze takty pokazały, że będzie naprawdę nieźle. Muzycy się bawili, publiczność reagowała bardzo entuzjastycznie, a mistrz ceremonii był w swoim żywiole. I z każdym kolejnym utworem wszystko nabierało rumieńców. Pierwszy, który wyróżniłbym, to „A New Day Yesterday”. Gdy tylko po sali rozbrzmiał ten chromatyczny riff, oczyma wyobraźni ujrzałem okładkę albumu „Stand Up” i przeniosłem się do przełomu lat 60 i 70. Stan ten pogłębił jeden z moich ulubieńców – „Sweet Dream”. I tutaj pozwolę sobie na słówko na temat zespołu Martina, ale i nowych aranżacji klasycznych, Tullowych kompozycji. Przede wszystkim to, co zwróciło moją uwagę, to kontrola dynamiki przez cały zespół. Muzycy wcale nie byli szczególnie głośno, a każdy fragment osadzali na takim poziomie głośności, że wszystko płynnie „żarło”. Nie sposób tu użyć innego słowa. Kolejny aspekt to instrumentarium. Ale jak to, Jethro Tull bez partii fletu? Bez instrumentów klawiszowych? Ano tak. Okazało się bowiem, że dwie gitary, sekcja i wokal bliski maniery i nawet mimiki i gestykulacji Andersona, co ważne - nienachalny w tej imitacji, nie tylko wystarczą, ale i zrobią wielkie show. Co więcej, kreatywne wykorzystanie harmonii gitarowych i gitarowo-basowych sprawiało momentami wrażenie, że pomyliłem koncerty i przyjechałem na Wishbone Ash. Wreszcie sprawność wykonawcza i luz na takim poziomie, że można robić sobie żarty ze wszystkiego. I oczywiście wielka energia, spontaniczność, naturalność, radość i przede wszystkim szczerość. Te wszystkie przemyślenia nadeszły po pierwszej części. Przyjeżdżasz na koncert, wiesz co, i przede wszystkim po co, goście grają. Wracając do setlisty… no to co chcielibyście usłyszeć? „Heavy Horses”? – nie ma problemu, „Minstrel in the Gallery” – proszę bardzo! A na koniec dłuższy fragment „Thick as a Brick” z zamienioną kolejnością niektórych części. I gitarzysta żartobliwie negocjujący z nami czas przerwy przed drugim setem, mówiąc na koniec: - to jak Wy wrócicie, to my też. Co za koncert!
Przeczytajcie o tych wszystkich wspaniałościach wyżej i pomyślcie, że może być jeszcze lepiej. Danie główne – „Aqualung” i druga część koncertu sprawiła, że momentami po prostu można było otworzyć gębę ze zdumienia i jeszcze bardziej rozkoszować się dźwiękami. Jeszcze więcej pasji, polotu i energii i znów wędrówka w czasie do lat 70. Wykorzystanie dwóch gitar miejscami w kompozycji tytułowej sprawiło, że zabrzmiała z odpowiednim ciężarem i mrokiem. Świetnie wypadły też sety akustyczne, z „Wond’ring Aloud” na czele. Z kolei w „Mother Goose” rozbawił mnie fakt, że wokalista zagrał ten prosty motyw na flecie prostym, który pamiętam z gimnazjalnych lekcji muzyki. Chwilę później rozpoczęła się hardrockowa jazda: „Up to Me” i „My God”, który niniejszym ogłaszam tutaj numerem wieczoru. W tym wykonaniu wszystko pod kątem różnych detali tak bardzo się zgadzało że, mówiąc kolokwialnie, kapcie dosłownie spadały z nóg! Przyznam - nie spodziewałem się, że wywrze to na mnie aż tak wielkie wrażenie. Był to bowiem jeden z najpiękniejszych koncertowych momentów, jakie kiedykolwiek przeżyłem! A jeszcze przecież usłyszałem choćby „Locomotive Breath” czy na bis kolejnego z moich faworytów - „Teacher”.
Martin Barre – przecież nikt nie mówi o nim, jako jednym z tych największych gitarzystów. Nie pojawia się też w żadnych rankingach. Podczas bielskiego koncertu udowodnił, że nie potrzebuje ultraszybkiego grania, czy cyrkowych akrobacji technicznych, żeby gra była totalnie porywająca. Szczera i w punkt. I na tym polega przecież istota sztuki. Poza tym, jak wino – im starszy, tym lepszy. Zacznijmy, do cholery, mówić o nim więcej!