ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Presto Ballet ─ Peace Among The Ruins w serwisie ArtRock.pl

Presto Ballet — Peace Among The Ruins

 
wydawnictwo: InsideOut Music 2005
dystrybucja: Mystic
 
1. Peace Among The Ruins
2. The Fringers
3. Seasons
4. Find The Time
5. Speed of Time
6. Sunshine
7. Slave
8. Bringin’ It on
 
Całkowity czas: 47:19
skład:
Scott Albright – vocals; Kurdt Vanderhoof – guitar, keyboards; Brian Cockeley – keyboards, lead and backing vocals; Jeff Wade – drums; Brian Lake – bass
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,0
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,1
Dobra, godna uwagi produkcja.
,1
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,2
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,3
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,0
Arcydzieło.
,0

Łącznie 7, ocena: Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
 
 
Ocena: 8 Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
01.09.2005
(Recenzent)

Presto Ballet — Peace Among The Ruins

Rzut oka na okładkę – metal, drugi rzut na czasy utworów – prog-metal. I prawie w ogóle się nie pomyliłem. Ale na początku jedna sprawa – jak się gra numer żywcem wyjęty z hard-rocka z pierwszej połowy lat siedemdziesiątych, to wszyscy powinni grać podobnie stylowo, a nie,  że bębnista na siłę usiłuje być nowoczesny, gra jak w kapeli thrashowej i  pasuje to jak pięść do nosa. Zresztą sekcja na całej płycie brzmi sucho, płasko i bez dynamiki.

I to tyle pretensji. Wiele więcej nie będę się czepiał, bo "Peace Among The Ruins" to album bardziej niż przyzwoity. To debiut płytowy tej formacji, ale muzycy ją tworzący wcale debiutantami nie są,  gitarzystą i producentem jest Kurdt Vanderhoof . Znany jest fanom metalu jako współzałożyciel amerykańskiej kapeli thrash-metalowej Metal Church. Ale Presto Ballet z tą odmianą metalu ma bardzo niewiele wspólnego. Na swojej stronie internetowej (strasznie długo się ładuje) zespół przyznaje się do fascynacji amerykańskim hard-rockiem z lat 70-tych, a także Yes, Genesis, Kansas. Słychać też , że spory wpływ wywarły na nich Spock’s Beard (ten wczesny z pierwszych trzech płyt) i Dream Theater (też ten wcześniejszy, do "Awake"). Do tego wokalista , zresztą bardzo dobry, śpiewa dość podobnie do Jamesa La Brie, albo Neila Morse’a. Ale to i tak jest stara szkoła Steve’a Walsha.
Od razu na tej płycie spodobały mi się klawisze. Śmiem zaryzykować twierdzenie, że w takich zespołach klawiszowiec jest nawet ważniejszy od gitarzysty. Głównie on buduje brzmienie i od jego inwencji zależy bardzo dużo. Swego  czasu panowała dość powszechna opinia, że instrumenty klawiszowe w zespole rockowym są przede wszystkim od tego, żeby "zmiękczyć" brzmienie tak, aby stawało się bardziej przyswajalne dla szerszego kręgu słuchaczy. Zgadza się, wiele kapel  szczególnie spod znaku pudel metalu i heavy-aluminium "wieszało się" na "parapetach" i to czasami wyjątkowo "plastikowych". Ale z drugiej strony  nie można zapomnieć o Atomic Rooster, Uriah Heep, czy Deep Purple. U nich hammondy wraz z gitarami tworzyły , jak na owe czasy, prawdziwy dźwiękowy walec drogowy. Tutaj od czarno-białych jest dwóch ludzi – wspomniany Kurdt Vanderhoof, dla którego jest to poboczne zajęcie, oprócz gry na gitarze i  Brian Cockeley, właściwy klawiszowiec. Nie wiem , kto za co odpowiada, ale pod tym względem jest świetnie. Klawisze wcale nie łagodzą brzmienia, wręcz przeciwnie, dynamizują je i nadają utworom monumentalnego charakteru. Do tego panowie się chwalą, że przy nagraniu płyty użyto oryginalnych hammondów, moogów i mellotronu. Jeszcze lepiej.

Płytę otwierają dwa bardzo dynamiczne utwory, gdzie gitary galopują równo z keyboardami . Jest głośno, mocno, melodyjnie. Są to dość długie utwory, pierwszy prawie sześć,  drugi prawie osiem minut , a cały czas coś tam się dzieje. Hard-rock podrasowany  prog-rockiem. W tytułowym trochę się "Strombringer" kłania. A w pewnym momencie "Garden Party" Marillionu też. Co najważniejsze, nie ma solówek dla solówek, co by muzyk mógł zaspokoić swoje ego.  I dotyczy to całej płyty.

Materiał jest dosyć zróżnicowany, są też utwory spokojniejsze, np. "Bringin’ It on" – coś w rodzaju rockowej ballady, niezbyt wydarzonej. Zaczyna się spokojnie, cicho – klawisze, gitara akustyczna, śpiew, potem stopniowo się rozwija w bardziej epicką formę – kalka i sztampa,  do tego średniawa melodia , całość ratuje dobry aranż. "Find The Time" to moim zdaniem, najlepszy utwór na całej płycie,  na początku spokojny, stonowany,  trochę psychodeliczno-oniryczny, ze świetną partią klawiszy (tym razem moog) kolejną zresztą, lekko przetworzony wokal cofnięty jest za inastrumenty, trochę to może przypominać "Planet Caravan" Sabbsów. Sympatyczne jest też "Sunshine", przypominające trochę niektóre, późniejsze nagrania Beatlesów.  I hard-rockowy "Speed The Time" też się wyróżnia.

Na początku napisałem, że to prog-metal. Wydaje mi się, że nie do końca, bo de facto metalu tu jak na lekarstwo, może jedynie  "Slave"? Swego czasu, na początku lat dziewięćdziesiątych, zanim wymyślono nazwę prog-metal, funkcjonowało określenie heavy-progressive. Bardziej adekwatne w stosunku do muzyki Presto Ballet.

Miało być 7 punktów, ale dzisiaj rano,  wrzuciłem ją do odtwarzacza, bo chciałem skończyć recenzję. Przez dwa pierwsze utwory nie dało mi  – air guitar, air keyboards, head banging. Za pozytywną energię daję 8  - trochę naciągane, ale niech będzie.

PS. Na stronie zespołu zamieszczone są jeszcze trzy utwory z tej sesji, które nie znalazły się na płycie – zupełnie nie wiem dlaczego, miejsca by wystarczyło.

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.