Dawno, dawno temu żył sobie pewien gitarzysta – „człowiek w czerni”, który chciał zostać minstrelem i wędrownym minnesingerem. Kto to taki? Ritchie Blackmore. Przyznam się bez bicia, że nie przepadam za Blackmore’s Night. Drażni mnie to pseudorenesansowe zacięcie Ritchiego, ocierające się w dużym stopniu o kicz. Drażni mnie może z racji tego, iż sama mam niemalże na co dzień styczność z zespołami muzyki dawnej. Słuchając z siostrą najnowszego (z 2004 roku) dzieła B-N niejednokrotnie ocierałyśmy łzy z policzków (ale nie ze wzruszenia). Przy całym szacunku dla człowieka i muzyka jakim jest bez wątpienia Ritchie Blackmore, nie przekonuje mnie projekt Blackmore’s Night.

Po 4 pełnometrażowych albumach przyszedł czas na podsumowanie dotychczasowego dorobku zespołu. Nie jest to typowe „the best of” – to wybór najpiękniejszych piosenek o miłości z repertuaru Blackomore’s Night. Już samo posunięcie zespołu – zejście moim zdaniem do najniższego poziomu słuchaczy (wybór tzw. rzewnych pościelówek) dyskredytuje to wydawnictwo. Oczywiście zgorzkniały fan Ritchiego Blackmore’a otrzymał na tym wydawnictwie parę bonusowych tracków (o nich trochę później)

O ile – te bardziej dynamiczne utwory B-N są dla piszącej te słowa dość strawne, o tyle pieśni o miłości już nie. Oj zdziadział nam pod pantoflem żony Ritchie (niestety) – czego efektem jest właśnie Beyond the Sunset. KICZ drodzy czytelnicy, kicz w najlepszym wydaniu. Pod romantyczny wieczór ze świecami, do łoża obsypanego płatkami róż. Wrrr...to wydawnictwo przypomina mi niestety bardzo tanie płytki sprzedawane w hipermarketach, które można skwitować jednym tytułem „romantic moods”. Takiż jest ten album. Niestrawialny. Nie ratuje tego wydawnictwa ani poziom techniczny samego Ritchiego, ani co tu ukrywać naprawdę niezły głos jego żony.

Bonusowe utwory zawarte na dysku DVD (5) to fragment koncertu Blackmore’s Night w romantycznych ruinach gotyckiego zamku gdzieś w Bawarii. Całkiem przyjemne granie – jest mój ulubiony Under The Violet Moon i Play Minstrel Play, jest i cała „pseudorenesansowa otoczka”. Podstarzały Ritchie w kapocie i dziwnych skórzanych łapciach, o jakieś 20 lat młodsza, śpiewająca i pląsająca żona. Hm...dziwne miałam odczucia słuchając i oglądając to wydawnictwo. Ale właśnie to właśnie nazywamy szczęściem i wolnością artysty? Możliwe.