Dokąd zmierza Steven Wilson? Co siedzi w głowie niegdysiejszego "mesjasza rocka progresywnego"? Czy płyta, która nie brzmi jak Porcupine Tree, może być zaliczona do całokształtu tego, co nagrało Porcupine Tree? Czy Porcupine Tree musi grać pięknie i przejmująco? Deadwing odbiera resztki nadziei na to, że Porcupine Tree wróci do transowych loopów i klawiszowych eksplozji, nie wykazuje skłonności do przejścia w zgrabne, piosenkowe konwencje, wypadające tak samo dobrze w wykonaniu całego zespołu, jak i w "one man acoustic performance". Zatem, czy oferuje coś więcej, coś nowego, czy błądzi w schemacie pseudo-metalowych riffów, przerywanych co rusz jakimś ozdobnym przebiegnięciem po talerzach i rozłożonymi harmonicznie zaśpiewami?

”Deadwing”. Od samego początku obejmuje kurs, który będzie dominował na płycie. Kilka niebanalnych motywów, przewijających się przez te 9 minut, taktowanych zapętlonym uderzeniem w klawiaturę, pędzi przed siebie i tylko niepotrzebnie zwalnia gdzieś w połowie. Nie gubi przy tym żadnego ze swoich "smaczków", ot chociażby ślizgu po strunach w wejściowych chwytach. Dodatkowo, całość, swoim growlowym szeptem okrasza Mikael Akerfeldt, a mnogość gitar przyprawiać może o zawrót głowy. No właśnie. Chłopcy chyba nie zrezygnują nigdy z gitar, więc nie oczekujmy zbyt wiele. Kolejne dwa utwory to singlowy przerywnik, w czasie którego śmiało można wyjść sobie na kawę.

”Shallow”, nomen omen, jest jakiś płytkawy, mógłby podobać się co najwyżej amerykańskim nastolatkom, którzy rocka utożsamiają z Linkin Park.

”Lazarus” - piosenka przecudna melodyjnie. Śpiew nie jest zbyt radosny, co chyba wypada na jej korzyść, ale posiada zasadniczy mankament: zakończenie w stylu "na odczep się". Słuchając po raz pierwszy wersji singlowej, pomyślałem: "w wersji albumowej utwór musi łagodniej przechodzić od rozwinięcia do zakończenia". Niestety. Zawiodłem się. Błąd powtórzono na longplayu. Przypomina mi to jedną z wypowiedzi Wilsona, gdy grając solo w Tel Avivie utwór „Disappear”, w pewnym momencie przerwał, mówiąc: "I’ve got completely no idea how to end this one". Well, Mr. Wilson, try to be a little more creative...

”Halo”, którego analizy od strony tekstowej boję się podjąć, mimo iż dynamiką przypomina "Shallow", pozwala odczuć, że Deadwing wraca na właściwe tory i na powrót odzyskać do niego szacunek. Nieciekawą partię instrumentalną pojawiającą się pośrodku ratuje tło, natomiast do zwieńczenia nie mogę już się przyczepić. Jest niezniszczalne!

”Arriving Somewhere But Not Here” - serce płyty, w kolejnym, szaleńczym rytmie, ciekawie zestawionym z rozwleczonymi wokalami. Utwór zawiera co najmniej dwa mordercze momenty: pierwszy zabija potęgą riffów, a gdzie się pojawia nie muszę oczywiście wspominać, bo takie miejsce na płycie jest tylko jedno. Drugi natomiast to miękkie struny przy podkładzie z automatu perkusyjnego. Gavin Harrison kolejny raz zwraca na siebie uwagę i odsłania swój talent, nie tylko w wirtuozerii, ale i w wyczuciu producenckim. To, co najczęściej jest mu zarzucane, ten "brak klimatu", nie może mieć żadnego odniesienia na Deadwing, gdzie łomot jak ze stoczni przeplata się z muskaniem talerzy tak finezyjnym, że można by mieć wątpliwości, czy to aby na pewno perkusja wprowadza taki błogi stan.

”Mellotron Scratch” - pierwszy z "pięknej trójki". Nie będzie chyba niczym zaskakującym, jeśli powiem że to, co najprostsze, wychodzi Wilsonowi i spółce najlepiej. Jeśli konstrukcja „Mellotron Scratch” choć trochę nawiązuje do konstrukcji „Heartattack in a Layby”, to sukces mamy gwarantowany.

Gdy po raz pierwszy usłyszałem w trójce ”Open Car”, wyobraziłem sobie jak Wilson nieudolnie składa demówki i to te najbardziej wtórne. Uznałem utwór za przegrany, między innymi przez ten kontrastujący ze sobą sposób śpiewania. Lecz wystarczyło kupić płytę, żeby w naturalny sposób przyswoić sobie ten drażniący kolaż. No i wszystko się pozmieniało (to myślę charakterystyczne u Porcupine Tree). Moją uwagę zwrócił oczywiście tekst, inny, zupełnie nieabstrakcyjny, ale czyż właśnie takie liryki nie są w zestawieniu z muzyką PT najbardziej poruszające...? Aktualnie to mój ulubiony kawałek.

Do specyficznych na płycie wokali, biegnących równolegle w zakresie oktawy, powracają na „The Start of Something Beautiful”, choć tutaj z lekką modyfikacją. Znowu, jeśli brać pod uwagę szczegóły, utwór nie odstaje zbytnio od reszty. A jednak ma w sobie coś bardziej porkowego - może to ten przesterowany keyboard Barbieri’ego, który wreszcie dochodzi do głosu? Niesamowity jest także moment, gdy w połowie piątej minuty Richard wchodzi ze swoim distort'em i poprzedza przepiękną linię pianina.

”Glass Arm Shattering” - chyba tak wyobrażałem sobie Deadwing. Taśma na początku i końcu przypomina mi o kolejnym elemencie, którego zabrakło na nowej płycie Porcupine Tree. Tęsknię mianowicie do tekstur dźwiękowych, ambientowych przestrzeni pomiędzy utworami i zastanawiam się, czy Wilson popełniłby wielką zbrodnię i daleko odbiegłby od tematu, samplując jakiś odrzut z Ghosts on Magnetic Tape? Przecież udowodnił, że stać go na to! Płyta kończy się. Uświadamiam sobie jak niemiłosiernie jest ogołocona w stosunku do poprzedniczek. Nie ma tu smyczków, brakuje klawiszy, wolniejszych trip-hopowych podkładów. Odbieram ją na jednym oddechu, nie mam czasu by oglądać się wstecz. No tak. Płyta nie ma hamulców! 60 minut przebiega w pół godziny. To jej podstawowa zaleta. Te wszystkie producenckie krzaczki, obecne na dalszym planie, nie przyciągają już na siłę uwagi, tak że wszystko trybi wręcz idealnie. Dlatego płyta wchodzi "gładko" i może odnieść sukces w dzisiejszych czasach. Bogactwo nie tkwi tu w szczegółach, lecz w wyważeniu. Opadłe skrzydło potrafi lecieć!