Muzyka Bright Ophidia określana jest mianem nowoczesnego thrashu, metalcore’a, deathu z domieszką psychodeli i elektroniki. Szczerze mówiąc, zespół często wykracza poza te ramy, prezentując intrygującą muzykę. Na samym początku muszę powiedzieć i uprzedzić, że ja do fanów takiego wybuchowego „misz-maszu” nigdy nie należałem. Po tej płycie raczej stanowiska nie zmienię, jednak „Red Riot” był dla mnie niezwykle miłym zaskoczeniem. Płyta na bardzo wysokim poziomie. Szczerze nie dziwię się niektórym, że nie wiedzą, iż Bright Ophidia to polski zespół. Materiał w niczym nie odbiega od amerykańskich i skandynawskich produkcji, które uważane są za wyznacznik w tym gatunku.
Przede wszystkim należy pochwalić ciężkie gitary, których brzmienia w każdym następnym kawałku możemy się tylko domyślać. Wielkie zróżnicowane, od spokojnych akustycznych brzdąkań, do soczystych, deathowych wręcz riffów. Kolejnym mocnym punktem jest niemniej zróżnicowany wokal. Zręczne posługiwanie się językiem angielskim, różne skale, od szeptów i pomruków, przez growl i szkrzek, harcore’owe darcie ryja, aż do wysokich rejestrów. Adam Bogusłowicz spisał się bardzo dobrze. To co wyróżnia Bright Ophidia w tłumie setek polskich kapel to na pewno nieszablonowe pomysły na piosenki, niezłe poruszanie się po wszystkich rejonach muzycznych, świetna produkcja i brzmienie. Po raz kolejny bracia Wiesławscy pokazali, że w swoim studio Hertz nie mają równych. Warto zwrócić uwagę na profesjonalizm i doskonałe wyszkolenie techniczne muzyków. Pomimo wszystkich tym pozytywów, mam mieszane uczucia wobec tej płyty, które wynikają zapewne w powodu mego zainteresowania innymi gatunkami muzycznymi. Kiedy słucham tej płyty, wszystko jest ok., chociaż ciężko jest dotrwać do końca. Kiedy jednak 53 minuty upłyną, nie mam ochoty więcej wracać do tej produkcji. Może zabrakło większej wyrazistości? Być może zadziałał wszechobecny na tej płycie chaos. „Burn Yourself” wita nas mocnym uderzeniem, po którym mamy niezłe solówki i dużo elektroniki (jak na całym „Red Riot”). Podoba mi się natomiast praca basu i perkusji. „Downer” to znowu dziwne, elektroniczne odgłosy, i zabójcze wejście gitar i perkusji połączonych z hipnotyzującymi klawiszami. Naprawdę, chylę czoła przed umiejętnościami i ograniem keyboardzisty, Michała Frączaka. Reszcie grupy oczywiście też nic nie można zarzucić. Następne kawałki nie różnią się zbytnio od ogólnego muzycznego konceptu tej płyty. Mocne łojenie, okraszone wpadającymi w ucho refrenami („Downer”, „Call Me Get Down”) i psychodelicznymi dźwiękami syntezatorów. Nie można zapominać o pojawiających się dość często solówkach. „Red Riot” to bardzo oryginalny mix różnych gatunków mocniejszej odmiany rocka. Płyta na pewno znajdzie (już znalazła) swoich odbiorców na różnych muzycznych podwórkach. Polecam wszystkim spragnionym nieszablonowych dźwięków i rozwiązań.