1. 3:48 The Beloved and the Hatred 2. 4:01 Goodbye 3. 3:58 I've Sold Myself 4. 3:49 Standup 5. 3:57 Senseless Fight 6. 3:03 Stigmata 7. 4:26 Certainty... Corpses Bleed Cold 8. 4:03 My Little Secret 9. 3:18 One of there Days 10. 3:53 Salvation 11. 5:34 Dairy Of An Addict 12. 3:56 100 Suns
Całkowity czas: 47:50
skład:
Andy (vocals), Marc (guitar), Denis (guitar), Engin (bass), Robert (drums)
Tej recenzji chyba tu być nie powinno. Tak mi się przynajmniej wydaje. Caliban to zespół, który nijak nie da zmieścić się w kategoriach art rocka czy progmetalu. Większość z Was, łącznie ze mną, jeszcze przed poznaniem „Opposite from within” zaliczyłaby pewnie a priori muzykalną paczkę Niemców do kategorii tak zwanych „Madafaków” tudzież „Numetali”. Szufladki. Uwielbiam szufladki; dobre szufladki kryją wiele tajemnic.
Taką chociażby jak ta. Łe, zaraz. Przecież tego nie upchamy do szufladki. Ale... Caliban nagrał płytę, która poważnie naderwała zawiasy trzymające mój pokaźnych rozmiarów zadek na miejscu. „Opposite from within”, wydane w zeszłym roku miażdży i przejeżdża jak walec po wszystkich innych zespołach gatunku, który na własne potrzeby określam „wymiotami o podłożu technicznym”. O, szufladka!
Odchodząc od materii tak zwanego furniczure, czyli mebla; co jest istotą wydawnictwa?
Mamy dwanaście utworów. Pięciu gości. Jeden drze gardło w sposób, który wykręca kiszki na lewą stronę i powoduje drażniące popierdywanie trąbek Eustachiusza, dwóch innych wiosłuje jakby dopłynąć miało z Niemiec co najmniej na Kamczatkę, czwarty zasuwa na basie, wprowadzając membrany moich słuchawek w agonię a piąty bębni jak mały rosyjski miś bębniarz podłączony do akumulatora ciężarówki. Generalnie, technice grania nie można nic zarzucić. Zwłaszcza wokalista – Andy – powoduje radosne podniecenie u pokręconych słuchaczy takich jak ja, gdyż jego wyziew jest w istocie prawie obłąkańczy! Niesamowity, nie-growl, płacz z głębi krtani ale podkręcony do granicy krzyku, do granicy wytrzymałości gardła. Nie słyszałem nigdy nikogo, kto dawałby radę wręcz przerazić mnie, śpiewając. Piękne. Żądnym wrażeń polecam obejrzenie zdjęcia Andy`ego na wkładce do płyty. Facet wygląda... Mniejsza z tym, w każdym razie bałbym się go minąć w ciemnej uliczce. Ma szaleństwo w oczach, prawdziwe szaleństwo.
Idealny materiał na wokalistę. I idealnie sobie radzi.
Melodyka utworów jest niezaprzeczalna. To techniczny, nowoczesny metal zagrany na najwyższym poziomie, nie pozbawiony piosenkowych wstawek, przebojowy, i niesamowicie, onieśmielająco energetyczny. Właśnie energia idąca w parze z doskonałą realizacją to argumenty przemawiające za tym, że przez ostatnie dwa miesiące chyba ten krążek kręcił się w moim odtwarzaczu najczęściej. Nie ma nic lepszego na zimowe, wczesne wyjście do pracy i tramwaj pełen emerytów w niemej powolności kontemplujących leniwie rozkręcający się poranek.
Który kawałek rozsmarowuje szczególnie? W zasadzie wszystkie są świetne. Jeśli jednak miałbym wskazać swój ulubiony, padłoby chyba na „I`ve sold myself” i „My little secret” – obydwa o dosyć wstrząsających tekstach, kompozycyjnie bardzo spójne. Cała płyta zresztą taka jest; nie nudzi się i wchodzi jak w „maseło”.
Będę śledził twórczość Calibana. Stanowczo. Już udało mi się dopaść „Shadow hearts” i „Vent” – dwa z poprzednich albumów, świeże jak na swoje czasy, aczkolwiek zrealizowane w sposób wołający o pomstę do Nieba (toteż nie odsłuchiwane przeze mnie namiętnie, gdyż nie znoszę kiepsko brzmiących płyt). Tak czy inaczej – Caliban skasował album przodujący jak dla mnie w gatunku do tej pory, a mianowicie „Alive or just breathing?” Amerykanów z Killswitch Engage. I to bez zająknięcia czy cienia zastanowienia. Zespół jest zresztą często do Killswitchów porównywany. Jak dla mnie, porównanie nie istnieje.
Polecam. Tutaj, gdzie jestem teraz, mawiają: „Totally grand!”
Slainte.
Big thanks to Cathal Rodgers again. You rule, dude ;)