it reminds me of the places we used to go.
but all I got is a photograph
and I realise you're not coming back anymore."
Od kilku dni oglądam koncert dla George'a. George'a Harrisona, ongiś członka The Beatles. Przypominam sobie te wszystkie miejsca, w których byłem, a gdzie towarzyszyła mi muzyka Jego muzyka. Nie potrafię ukryć wzruszenia – ten koncert jest powalający.
George Harrison. To on użył sitaru w Norwegian Wood, nagraniu The Beatles z 1965 roku, co samo w sobie było już jakimś przełomem (następcy – począwszy od The Rolling Stones zaczęli się mnożyć w tempie zadziwiającym wręcz). Harrisom złapał zresztą tego wschodniego bakcyla na długo. Wyrazem jego fascynacji jest również pierwsza część koncertu, poświęconego jego pamięci. Muzycy zaprezentowali kilka utworów w tym jeden nowy, napisany specjalnie na ten koncert "Arpan". Jaka jest ta muzyka ? No cóż, inna. Ja do jej wielbicieli nie należę, więc nie będę się pastwił.
"Watch out now, take care
Beware of falling swingers
Dropping all around you
The pain that often mingles
In your fingertips
Beware of darkness"
Właściwy koncert zaczyna się po występie grupy Monty Python. Na scenie pojawiają się znani muzycy, a mistrz ceremonii – Eric Clapton – bardzo zręcznie prowadzi koncert w kierunku finału. Po drodze prawie każda
z piosenek to małe arcydzieło. Jak choćby przepięknie zagrane i zaśpiewane przez Claptona Beware of darkness. Albo jak Give me love, w wykonaniu Jeff'a Lynn'a (kiedyś Electric Light Orchestra). Sam Brown (tak, ta Pani od przeboju "Stop", wspomagająca później Pink Floyd i Gilmoura w różnych nagraniach) cudownie wręcz zaśpiewała Horse To The Water. I jeszcze Tom Petty, i Joe Brown i oczywiście Billy Preston (ten sam, który onegdaj wspomagał The Beatles w nagraniach do Let it be).
Pierwsza magiczna chwila, to moment w którym swój największy solowy przebój (napisany przy pomocy George'a) – Photograph – śpiewa Ringo Starr (the meaning is change, of course, jak powiedział). Cały czas widzę twoją twarz, która przypomina mi miejsca, w których bywaliśmy. Mam tę fotografię i wiem, że nie wrócimy tam już nigdy więcej. Ta magia się nie kończy. Bo gdy Ringo zapowiada kolejnego przyjaciela George’a, aplauz publiczności jest wręcz oszałamiający. PAUL MCCARTNEY !
Something in the way she moves,
Attracts me like no other lover.
Something in the way she woos me.
I don't wanna leave her now,
You know I believe, and how.
Something w wersji McCartney'a, Claptona i Lynn'a to absolutne arcydzieło. Począwszy od delikatnego wstępu na ukulele, poprzez lekki, jazzowy wręcz akompaniament Ringo Starra na perkusji. Po prostu padłem na kolana z otwartymi ustami. Dawno nie słyszałem tak cudownego wykonania tej piosenki. Jednej z najpiękniejszych piosenek świata o miłości.
A dalej ? Dalej jest jeszcze While my guitar gentle weeps, z solówką Claptona taką, jak w czasach, w których pisano na murach, że "Clapton jest bogiem". Dalej jest niesamowicie szczere wykonanie … My Sweet George (sorry, My Sweet Lord, oczywiście!), jest śliczne i zupełnie inaczej dziś brzmiące All Things Must Pass.
Sunrise doesn't last all morning
A cloudburst doesn't last all day
Seems my love is up and has left you with no warning
It's not always going to be this grey
All things must pass
All things must pass away
Wszystkie rzeczy przemijają. Muszą przeminąć.
Kończy się również koncert. Ale jak się kończy ! Joe Brown, grając na ukulele odśpiewa I'll see you in my dreams, hold you in my dreams. Jak … tego nie jestem wam w stanie opisać. Zobaczcie. To najbardziej wzruszająca chwila koncertu. Koncertu dla George’a Harrisona, który odszedł 29 listopada 2001 roku. Tak, to już trzy lata.
All things must pass ? Ano, niestety. I prawdą jest zdanie, które pod koniec koncertu wypowiada Paul McCartney. "Dhani Harrison wygląda na scenie tak, jakby stał na niej młody George, a wszyscy pozostali się zestarzeli".
Teraz trochę o walorach technicznych. Obraz i dźwięk jest … doskonały. Ujęcia muzyków bardzo ciekawe (ach, te trzy perkusje, grające jednocześnie). Widać, że ilość kamer zaplanowana i wykorzystana do nagrania materiału jest właściwa. Czuć atmosferę koncertu również w dźwięku, przyzwoitym, wielokanałowym. Można wręcz wsłuchiwać się w smaczki brzmieniowe poszczególnych instrumentów – jak na scenie gra 3 perkusistów, kilku gitarzystów i klawiszowców, w tym takie osoby, jak Andy Fairweather – Low, czy Alvin Lee, to jest czego posłuchać !).
I jeszcze jedna dygresja. Maestro Clapton. Rządzi na scenie niepodzielnie (jak powiedział Dhani "Eric – jesteś wielki !"). Widać, jak wielka łączyła go przyjaźń z Harrisonem. Zazdrościć tylko takiej przyjaźni, jaka łączyła George'a i Erica. Mimo incydentu z Patti, pozostali przyjaciółmi i to jest pokrzepiająca wiadomość. Świat wcale nie jest taki zły.
Gorąco polecam !