Dave Bainbridge nagrał solowy album. A kto to jest David Bainbridge? To gitarzysta grupy Iona. Tłumaczyć, co to Iona, czy sami wiecie lub sobie znajdziecie? To dobrze. Wtajemniczonym wiele powie fakt, że ta płyta brzmi zupełnie, jak dokonania Iony - bo w sumie to MOGŁA być kolejna płyta tego zespołu.
No, ale nie jest. Wiecie, jaki mam problem z solowymi nagraniami wszelkiej maści instrumentalistów trzymanych dotąd w ryzach przez zespół? Mają ambicję "wygrania się", czasem za wszelką cenę. Album Bainbridge’a nie jest wolny niestety od tej przypadłości, ale jako, że Dave nie ma ambicji zostania drugim Yngwie Malmsteenem, jego popisy nie męczą.
To bardzo przyjemna w odbiorze płyta. Łagodne, nastrojowe dźwięki. Pełna paleta brzmień gitarowych - choć nie da się ukryć ich hackettowskiej proweniencji. Taki gitarowy neoartrock, z mnóstwem elementów irlandzkiego folku - dokładnie tak, jak to znaliśmy z płyt Iony. Co z kolei nie powinno dziwić - gościnnie na albumie zagrali i zaśpiewali prawie wszyscy pozostali muzycy grupy. Ciekawi mnie, dlaczego wobec tego nie stały się te nagrania kolejnym albumem grupy? Tym bardziej, ze np. "Homeward Race" czy blisko 20-minutowa suita "The Everlasting Hills" byłyby niewątpliwymi perłami w dorobku grupy. A tak są perłami solowego dorobku Dave’a. A może i nawet lepiej?
Nie byłbym sobą, gdybym nie pomarudził. Niestety nastrój i napięcie "siada" po wspomnianej suicie i tak do "Homeward Race" nie dzieje się nic - blisko osiem minut nudy. Szkoda. Zresztą i początek nie lepszy. Owszem "Chanting Waves" jest ładne i nastrojowe, idealne intro, ale potem trzy kolejne numery ciągną w dół. I to o dziwo, nie jest kwestia braku pomysłów, a tych pomysłów przeładowania. Po prostu autor przedobrzył, przepieścił te dźwięki, którym nie zaszkodziłaby odrobina surowości - a tak jest za gładko, przekombinowane. Na szczęście suita finałowa, choć też nierówna, ma więcej plusów, niż minusów - no i piękny motyw zamykający album. Nie wylatuje z pamięci zaraz po zatrzymaniu się płyty, daje się łądnie nucić... O tak.
Nie ukrywam, że ten album podoba mi się. Pomimo tego, że jest strasznie nierówny. Pomimo tego, że jest gładki, śliczny, wypieszczony i bez pazura. Bo Dave Bainbridge ma niezwykłą łatwość do układania melodii. Ładnych melodii. A to w dzisiejszej muzyce sztuka niemalże w atrofii. Tym bardziej trzeba się cieszyć, gdy trafi się artysta, który sztukę ową pielęgnuje. Idealna płyta na jesienne i zimowe wieczory