Skandynawia przyzwyczaiła nas do specyficznej odmiany progresywnego rocka. I to przede wszystkim ze Szwecji. Circle's End to dla odmiany Norwegowie. I, jeśli brać ich przez pryzmat swoich kolegów - sąsiadów po fachu, to grupa całkiem nieźle zaskakuje na swoim drugim albumie. "Circle's End are six people playing jazzy, funky progressive rock with strong relations to the 70's" - głosi napis na ich oficjalnej stronie. Jazzy? Funky? Dokładnie. Ale proszę nie uciekać, te style nie gryzą!
Pierwsze co się rzuca w oczy, to koszmarna okładka. Celowo kiczowata aż do bólu oczu, odpychająca cukierkowatością kolorów. I wyglądem tych dwóch facetów. Jak ze starych skandynawskich pornosów. Takich...z lat 70 właśnie. Czyli wszystko trzyma klimat.
Pierwsze dwa utwory mogą mylić. "Echoes" (ile jeszcze zespołów nagra numer pod TYM tytułem?) ma bowiem w sobie sporo z brzmień i klimatów, które kiedyś były domeną Van Der Graaf Generator. "Tiny Lights" natomiast całkiem dużo zawdzięcza istnieniu takiego zespołu, jak Anekdoten. Ale to wszystko zmyłka, serio. Prawdziwa jazda z tą płytą zaczyna się od numeru trzeciego.
Dawno, dawno temu, za siedmio... Tego... No, nie ta bajka. Trzydzieści parę lat temu triumfy święciła specyficzna odmiana progresywnego rocka, w uproszczeniu nazwana "canterbury". Zespołu takie, jak Caravan, Egg, Matching Mole czy Hatfield & The North. Brzmieniowo bliskie jazzowi, ale podanemu na bardzo rockowy sposób. Muzyka zakręcona, ale nie stroniąca od ładnych, przebojowych brzmień, z jednej strony skłonna do szalonych eksperymentów, ale z drugiej pulsująca funkiem. Za Oceanem nazwano to fusion, mniej więcej w tym samym okresie zresztą. Do takich właśnie brzmień nawiązuje większość utworów na płycie Circle's End. Jest to chyba również jeden z nielicznych znanych mi zespołów, który w udany sposób nawiązuje (np. w numerze "Charlie") do brzmień Camel z okresu "CaraMel", czyli z drugiej połowy lat 70, gdy w składzie Latimer miał połowę Caravan. Jest to zaskakujące, ale życzyłbym sobie więcej takich zaskoczeń w kręgu progresywnego rocka obecnych lat.
Oczywiście daleko temu albumowi do miana rewolucyjnego. Nie jest to też płyta, która powala na kolana i każe się słuchać w kółko. Ale to bardzo przyjemny, ciepły brzmieniowo album. Bardzo "jasny", optymistyczny i pełen swoistej nostalgicznej nadziei. Zapewne trudny do zdobycia w Polsce, ale gwarantuję, że warto się za nim rozejrzeć i wydać nań parę groszy. Nie będziecie tego żałować