Mój pierwszy kontakt z muzyką Oudeziel był dość zaskakujący oraz mocno przypadkowy i związany jest z ubiegłorocznym koncertem formacji Collage w łódzkiej Wytwórni. Wiedziałem, że przed gwiazdą wieczoru ma wystąpić zespół Szepty, o którym nie mogłem wówczas znaleźć w sieci praktycznie żadnych informacji a gdzież tam jeszcze, posłuchać muzyki. W efekcie tego, bez zbędnej „spinki czasowej”, zagadałem się przed klubem z dawno niewidzianym znajomym i na występ Szeptów wszedłem z lekkim obsuwem. Jednak już zaraz po wejściu do sali ogromnie mego spóźnienia żałowałem, bo niezwykle przestrzenna i świetnie brzmiąca ze sceny muzyka natychmiast przykuła mą uwagę. Jakież było moje zaskoczenie, gdy po zbliżeniu się do samej sceny zobaczyłem na niej dwie znajome mi twarze, Artura Wolskiego i Jarosław Bielawskiego, z byłej już formacji Obrasqi…
Tak, Qudeziel, wcześniej będący Szeptami, jest zupełnie nowym muzycznym rozdziałem w artystycznym życiu tych dwóch muzyków. Recenzowany tu materiał, będący debiutem na naszym rodzimym rynku, jest tak naprawdę reedycją EP-ki, która nakładem niderlandzkiego wydawcy, Rock Company, opublikowana została w lipcu 2023 roku. Ta nowa edycja przynosi jednak sporo zmian, poczynając od szaty graficznej (nazwę grupy na okładce pomieszczono tym razem w prawym dolnym rogu), poprzez nowy mastering autorstwa Przemysława Rudzia, aż do listy utworów, która została nieco zmodyfikowana. Tym razem nie ma w zestawie rozpoczynających pierwszą edycję utworów Life i Fluistert, otrzymujemy natomiast niepublikowaną kompozycję Flight oraz nową wersję utworu Reis. Kończąc „holenderskie wątki” warto jeszcze dodać, że sama nazwa zespołu w języku niderlandzkim oznacza „starą duszę” a tytuły kilku kompozycji także sięgają do tego języka (na przykład Fluistert to… szepty).
Przyjrzyjmy się zatem czterem utworom wpisanym dokładnie w 20 minut muzyki. Całość otwiera Binner rozpoczęty subtelnymi dźwiękami pianina brzmiącymi niczym krople jesiennego deszczu. Muzyczną błogość przerywają wkrótce bębny a potem ciężar brudnej gitary. Z czasem utwór narasta i intensyfikuje się brzmieniowo. Podobnie Jeremy nabiera z czasem tempa i rytmiczności, początkowo jednak zachwyca krystalicznie czystymi brzmieniami gitary. Premierowy tu Flight ma coś z folkowości, czy szeroko rozumianej muzyki etnicznej, oferuje ponadto pewną transowość, zaś najdłuższy, prawie siedmiominutowy Reis zwraca uwagę intensywną elektroniką, quasi psychodelicznymi figurami gitary oraz mnóstwem przestrzeni i głębi.
Cóż, to naprawdę efektowna, instrumentalna muzyka, pełna ilustracyjności pobudzającej wyobraźnię. Czasami subtelna i zmuszająca do zadumy, innym razem hipnotyczna i transowa. Pewnie że czerpiąca nieco z post rocka, cinematic rocka czy ambientu a w takim Reis – choć to kompletnie nowe otwarcie – można usłyszeć Obrasqowe refleksy, wszak trudno niekiedy uciec od swojego muzycznego DNA. Szkoda mi trochę braku Life i Fluistert, bo szczególnie pierwszy z tych utworów jest prawdziwą perłą. Wierzę jednak, że z czasem i one trafią na fizyczny dysk. Póki co, polecam państwu poznanie tej pełnej piękna… „starej duszy”.
PS Jeszcze bez gwiazdek, bo to muzyczna "drobinka", ale apetyt na duży album czyni wielki.