Nie czarujmy się, Szwedzi z The Flower Kings nie magnetyzują już tak, jak w latach dziewięćdziesiątych XX wieku, gdy byli wręcz sztandarowym bandem ówczesnej fali neoprogresywnego rocka. Już premiery ich kolejnych albumów nie elektryzują słuchaczy a i sama nazwa formacji nie jest pisana największą czcionką, nawet na progresywnych festach.
A jednak zespół Roinego Stolta wciąż się nie poddaje i po ponad trzech dekadach na scenie nagrywa kolejny, już siedemnasty album. Sam od wielu lat mam do nich sporą słabość. Choćby za tę kolorowość i różnorodność, którą niosą nie tylko w muzyce, ale i na intrygujących okładkach. Ale nie dlatego uważam tę ostatnią płytę za bardzo udaną. Bowiem artyści od lat nie schodzą poniżej pewnego, przyzwoitego poziomu i najnowsza Love ma czym się bronić.
To oczywiście, już tradycyjnie, dość długi, ponad siedemdziesięciominutowy, koncept album. Jak sam tytuł wskazuje, o miłości. To u nich nic nowego, wszak na wielu poprzednich płytach grupa często poruszała tematykę pokoju i miłości a ich czwarty album, Flower Power, miał jakże znamienny tytuł. I ta płyta odnosi się do dzisiejszych niełatwych czasów. Artyści zresztą, już w materiałach promocyjnych, pisali wprost: wojna to tylko strach i porażka, strach przejawiający się w małych ludziach z podejrzanymi programami politycznymi i religijnymi - miłość jest zawsze zwycięzcą. Jednak poszczególne teksty mają oczywiście o wiele szerszy wymiar.
Love jest dla mnie przede wszystkim albumem bardzo stonowanym, spokojnym. Płytą, na której muzycy zrezygnowali z długich, skomplikowanych aranżacyjnie kompozycji. Odeszli od instrumentalnej ekwilibrystyki, jakichś aranżacyjnych eksperymentów (choć ich także nieco doświadczymy) i postawili na ciepłe, ładne piosenki (oczywiście we FlowerKingsowym rozumieniu). Dlatego zaskakiwać może otwierający płytę We Claim the Moon – energetyczny, szybki, rozedrgany, z wyrazistym riffem i dość prosto nabijaną perkusją. Bo później jest już głównie balladowo. The Elder, How Can You Leave Us Now!?, Burning Both Edges, The Rubble, The Phoenix, The Promise, Love Is, czy Walls of Shame. Czyżbym wymienił osiem z dwunastu kompozycji? Tak! I praktycznie we wszystkich znajdziemy przepiękne tematy melodyczne zaśpiewane tym jedynym w swoim rodzaju, dojrzałym, jakby lekko zmęczonym i zbolałym głosem przez Stolta. W wielu z nich błyszczą śliczne i trafione gitarowe solówki, których w takiej ilości dawno u nich nie słyszałem. Nie wiem, którą wybrać? Może tę z Burning Both Edges, a może z The Rubble, bądź Walls of Shame? A przecież są jeszcze świetne zagrywki klawiszowe Lalle Larssona, czy soczyste figury basowe Michaela Stolta.
Słuchając tej płyty w wielu momentach naprawdę się wzruszałem. Nie mogę się doczekać ich czerwcowego koncertu we Wrocławiu i mam nadzieję, że panowie w planowanej setliście znajdą sporo miejsca dla piosenek z Love.