Przyznam otwarcie, że imponuje mi tempo, w jakim - na rynku ciężkiego, metalowego grania - pnie się w górę londyńska formacja ATAN. Ledwie na początku 2022 grupa chwaliła się singlem F.O.M.O, by jeszcze w tym samym roku wydać swój pełnowymiarowy debiut Ugly Monster, w kolejnym, niespełna 30-minutową EP-kę Abnormal Load i wreszcie w marcu tego roku zaoferować dwupłytowe wydawnictwo Metamorphic. Gdy dodamy do tego sporą koncertową aktywność grupy na festiwalach i trasach u boku zacnych składów, takowych gości na płytach oraz mocną, profesjonalną promocję, której trudno nie dostrzec (liczne recenzje, wywiady i obecność nie tylko w sieci, ale i w tradycyjnych kanałach telewizyjnych), widać że kwartet wie czego chce i odważnie kroczy, by dopiąć swego.
Choć zespół powstał w Londynie i z pewnością aspiracje, co do swojej kariery, ma raczej globalne, to tak naprawdę – poprzez mocno „polski skład” – póki co, silnie rozpycha się w kraju nad Wisłą. I trzeba przyznać, że ze swoim graniem wypełnia pewną lukę. Bo mam wrażenie, że na naszym rynku zdecydowanie zaczynają się wyróżniać. Czym? Połączeniem w jedno kilku elementów. Muzycznej wielowątkowości i eklektyczności, dla której bazą jest wszak ekstremalnie ciężkie i agresywne gitarowe granie, z aranżacyjnym pietyzmem, imponującą techniczną biegłością muzyków i dopracowanym, soczystym i selektywnym brzmieniem.
Ci którzy śledzą od lat tu moje teksty wiedzą, że zawsze siły w muzyce szukam w dobrej i nośnej melodii. Przy okazji ATANowego Metamorphic napiszę coś, co rzadko mi się zdarza. Otóż ATAN w tym materiale trudno oskarżyć o jakąś lawinę przejmujących i łatwo zapamiętywalnych tematów melodycznych. A jednak ta muzyka naprawdę pochłania, przykuwa uwagę i wciąga. Już po recenzji Ugly Monster, który z perspektywy czasu, wydaje mi się bardziej „przystępny” i łatwiejszy do szybszego okiełznania, zobaczyłem ich ubiegłoroczny występ na Ostrów Rock Festiwal. I szczęka mi opadła. Bo na scenie ujrzałem energię, z jednej strony wpisaną w techniczną sprawność, z drugiej, w sceniczny luz siany przez Boliwijkę Claudię Moscoso, nie tylko kapitalnie wykonującą swoje partie śpiewane i skandowane, ale też poruszającą się żywiołowo w… bokserskich spodenkach i żółtych, sportowych butach. Po co o tym wszystkim piszę? Z prostego powodu – na Metamorphic tę energię i sceniczną żywiołowość właśnie dostaję.
Nie ukrywam, że nie jest to łatwy album, wymaga wielokrotnego odsłuchu i skupienia. Może też i troszkę za długi, wszak pomysły na niektóre riffy zaczynają nam już coś po pewnym czasie przypominać. I być może ściśnięcie tego 110-minutowego materiału w jednopłytową, 80-minutową muzyczną opowieść, wyszłoby mu na dobre. Z drugiej strony to też pokazuje, jak płodnym i pełnym pomysłów kompozytorem jest odpowiadający za muzykę Andrzej Czaplewski.
Trudno tu opisywać każdą z osiemnastu kompozycji, bo recenzja ta rozrosłaby się do monstrualnych rozmiarów. Ale warto wspomnieć o pewnych pryncypiach tworzących siłę tej muzyki. Czyli na przykład o perfekcyjnie wręcz pracującej sekcji rytmicznej Palider – Sadowski, serwującej masywnie i karkołomnie niekiedy brzmiące figury basowe osadzone na polirytmicznych strukturach. Albo o djentowych, chłoszczących gitarowych riffach wyrzucanych z nisko strojonych, wielostrunowych gitar, układanych z matematyczną precyzją (dobra, muszę to napisać: Czaplewski nie jest 20-letnim młokosem i dlatego od dłuższego czasu zachodzę w głowę, dlaczego jego niewątpliwy talent do gitarowych strun na szersze wody wypływa dopiero teraz?). Dzięki tym powyższym elementom ta muzyka niesie ze sobą niesamowity groove. No i jest wreszcie wspomniana Moscoso, nie tylko wokalistka, ale też i autorka tekstów. Z dobrym, odważnym głosem, odnajdująca się kapitalnie zarówno w bardziej uduchowionych partiach, jak i skandowaniach, rapowankach, czy wreszcie w growlu. Progresywny rock, tech metal, groove metal, math metal, djent, rap – to tylko pierwsze z brzegu łatki, które można im nakleić, choć i tak nie powiedzą wszystkiego. Te wymienione drogowskazy znajdziemy niemalże w każdej kompozycji. Choć i są tu delikatniejsze, bardzo ujmujące rzeczy, jak solo w Echoes Of Meanings, subtelne wyciszenie w Before The Winter Comes, czy wreszcie przekapitalny solowo-gitarowy finał w Chasing Light.
Generalnie, najbardziej podobają mi się tu te najdłuższe, najbardziej rozbudowane i oferujące różne nastroje utwory, takie jak Echoes Of Meanings, Glimmering, czy Chasing Light z gościnnym udziałem samego Dereka Sheriniana, choć i w krótszych formach zespół też potrafi namieszać.
Bardzo dobra, mocna i światowo brzmiąca płyta. Do tego stylowo wydana w zgrabnym digipaku ozdobionym okładką z olejnym obrazem Michała Kruszczyńskiego.