To już drugi, po wydanym w ubiegłym roku i recenzowanym u nas Pomeranian Wind, album duetu Rudź & Wolski. Panów tworzących ten projekt – skądinąd znanych już z wielu innych muzycznych przedsięwzięć – przedstawiać zatem nie trzeba.
Co tym razem zaproponowali na swoim drugim, ponoć najtrudniejszym dla artystów, krążku? Najprościej byłoby powiedzieć, że kolejne trzy kwadranse instrumentalnej muzyki, w której spotykają i mieszają się dwa światy: elektroniczny Przemysława Rudzia i gitarowy Artura Wolskiego. To byłoby jednak okrutne uproszczenie, bowiem panowie, trzymając się pewnego założenia, czy pewnej idei, która legła u podstaw ich kooperacji (wspomniane „dwa światy”), stworzyli zasadniczo inny album!
Patrząc z dzisiejszej perspektywy, Pomeranian Wind był bardziej progresywny, czy progresywno – rockowy, w takim tradycyjnym rozumieniu tej muzycznej szuflady. W wielu miejscach dominowały dość mocne, elektroniczne, lejące się gitary, pachnące klasycznymi solówkami, charakterystycznymi dla tego stylu. Więcej chyba było rytmu i pewnej energetyczności, tonowanej wszak klimatyczną i przestrzenną elektroniką.
Na Enchanted Lighthouse gitara elektryczna została schowana do lamusa. Królują zaś głównie subtelne dźwięki gitary akustycznej. I choć cały czas towarzyszą jej klawiszowe formy pod różnymi postaciami, to ma się wrażenie, przynajmniej po przesłuchaniu pierwszych czterech (z sześciu) kompozycji, że to bardziej taka „akustyczna elektronika”! Płyta, na której Rudź wydaje się ustępować miejsca Wolskiemu. To jednak pozory. Bo w moim odczuciu sporo się zmienia wraz z Perpetual Drift, w którym dominują kosmiczne i futurystyczne tła. Podobnie rzecz się ma w kończącym całość Chasing The Elusive (tu panowie zastosowali podobne do Pomeranian Wind rozwiązanie w strukturze płyty, kończąc ją swoistą kilkunastominutową suitą). Bo to utwór w dużej mierze minimalistyczny i ambientowy, w którego końcówce obcujemy jednak z tanecznymi, klubowymi, czy wręcz trance’owymi klimatami.
A jak jest wcześniej? Kompletnie zaskakuje otwierający całość Neverending Trip, gdyż zaczynają go bluesowe riffy nadające całości takiego korzennego, amerykańskiego charakteru. To natychmiast każe mi zmierzać do kolejnego przymiotnika określającego ten album – organiczny. Zresztą, pewne refleksy tego „bluesowego akustyka” usłyszymy w następnym Boundless. On jednak, przede wszystkim w drugiej części, zaciekawia transowością i hipnotycznością. W Guiding Star akustyczność, obok gitary, podkreśla plemienna rytmika. A tytułowy Enchanted Lighthouse? To chyba taki najpiękniejszy balladowy „snuj” na płycie (w pozytywnym tego słowa znaczeniu).
W pomieszczonej w digipacku swoistej recenzji płyty, autorstwa Adama Nowaka i Bartosza Koziarka, porównano muzykę nań zapisaną do rejsu statkiem, który na właściwy kurs naprowadza tytułowa zaczarowana latarnia. To jednak tak ilustracyjna muzyka, że słuchacz może budować na niej własne obrazy. I jeszcze jedno. Melomanom, którzy lubią słyszeć „dużo i dobrze” powiem, że rzecz wydano na złotym dysku i brzmienie z pewnością ich nie rozczaruje.