Z lekkim opóźnieniem pochylamy się nad tym albumem, bowiem miał on swoją premierę 8 listopada ubiegłego roku. Tymczasem całkiem niedawno okazało się, że Neal Morse ze swoim nowym zespołem The Resonance przybędzie w tym roku do Polski i warto, choćby w tym kontekście, tę wstydliwą zaległość nadrobić. Tym bardziej że przepastna dyskografia Morse’a wraz ze Spock’s Beard, Transatlantic, Neal Morse Band czy Flying Colors, jest w naszym recenzyjnym dziale bardzo szeroko reprezentowana.
Neal Morse & The Resonance to zupełnie nowy rozdział w muzycznej biografii tej ikony progresywnego rocka. Tym razem Morse postawił na młodych muzyków z jego Tennessee. Ponoć inspiracją dla muzyka była jego żona, która zasugerowała mu zrobienie czegoś z utalentowanymi muzykami, takimi jak Chris Riley, Andre Madatian i Philip Martin, z którymi Neal grał choćby na koncertach bożonarodzeniowych. Skład uzupełnili jeszcze perkusista Joe Ganzelli i wokalista Johnny Bisaha.
Tak powstał nowy projekt Neal Morse & The Resonance i album o tytule No Hill For A Climber, który został zaczerpnięty z wiersza Barbary Kingsolver, zdobywczyni nagrody Pulitzera za powieść Demon Copperhead. Płyta nie jest klasycznym koncept albumem, choć jak to zwykle u artysty, dotyka wątków religijnych przez pryzmat naszej duszy i osobowości. Morse mówił przed wydaniem płyty, że praca nad tym krążkiem była dla niego odświeżająca, bo młodzi wnosili zupełnie inne spojrzenie i pomysły na muzykę, na które lider ponoć nigdy sam by nie wpadł.
Czy w konsekwencji tego dostaliśmy zupełnie nową muzyczną jakość od Morse’a? Nie, nie przesadzajmy! Oczywiście, nie mamy tu Mike’a Portnoya, niemalże „przykutego” do każdego wydawnictwa Morse’a, co jest swoistym smaczkiem. Mamy ponadto nowego wokalistę, Johnny’ego Bisahę, który wokalnymi partiami dzieli się z Morsem. I jego wysoki głos faktycznie jest prawdziwą wartością dodaną. No ale poza tym… dostajemy starego, dobrego Neala Morse’a z całym symfonicznym rozmachem, orkiestrowymi brzmieniami, jazzowymi, bluesowymi, czy funkowymi wstawkami oraz solowymi tyradami gitarowymi i klawiszowymi (w tym zagrywkami Hammondowymi). I moim zdaniem No Hill For A Climber wcale nie nawiązuje li tylko strukturalnie do „Piątki” Spock’s Beard, czy Bridge Across Forever Transatlantic (potężne, długie suity spinające album, między którymi mamy krótsze formy), ale także brzmieniowo i muzycznie przynosi wiele podobieństw!
Czy to źle? Nie! Bo to świetny, zagrany z rozmachem progresywny (nie bójmy się tu tego słowa) materiał, z kapitalnymi harmoniami wokalnymi, melodiami i patosem. Materiał, w którym można znaleźć zresztą mnóstwo smaczków. Jak w dość mrocznym Thief, w którym dostajemy skradający się muzyczny motyw pachnący wokalnie Queen a wszystko w jazzowym sosie i z Beatlesowskim nalotem. All the Rage rozwala cudeńkowatym wielogłosem, który unosi ten numer pod chmury. Nie można też przejść obojętnie obok rozpoczętej 12-strunowym akustykiem pięknej ballady Ever Interceding zaśpiewanej przez Bisahę. A dwa długasy Eternity In Your Eyes i No Hill For A Climber? Mają wszystkie komponenty, z których składają się dotychczasowe, wielowątkowe i pełne zmian tempa dzieła Morse’a. No i już widzę - podczas czerwcowego koncertu - Morse’a klęczącego przy swoim klawiszowym zestawie w, pełnym symfonicznej emfazy, finale No Hill For A Climber! Na płycie mamy w tym utworze, po półminutowej przerwie, zaskakujący smyczkowy bonus. Czy wybrzmi on także podczas występów i będzie towarzyszył opadającemu w spokoju koncertowemu kurzowi? Zobaczymy.