Maryśka odeszła. 30 stycznia, zmarła Marianne Faithfull. Była ona jedną z jaśniejszych gwiazd mojej muzycznej galaktyki. Znałem ją „od zawsze”. Początkowo jako „tą dziewczynę od Stonesów”. Ale jakieś trzydzieści kilka lat temu Tomasz Beksiński puścił w Wieczorze Płytowym „Strange Weather”. Bardzo mnie namawiał, żebym tego posłuchał, bo co prawda trochę jazzowe, bluesowe, ale naprawdę warte poznania. Niby nie moja muzyka, jednak w tym coś było i tak zaczęła się moja poważna znajomość z Maryśką.
Ale ja o „Broken English” – jej najważniejszej płycie w karierze. Najważniejszej, bo nagranej po całej dekadzie niebytu, tak to najlepiej określić. Składało się na to ćpanie, alkohol, bezdomność i wszystko, co z tym związane. Na szczęście pod koniec lat siedemdziesiątych ogarnęła się na tyle, że nagrała swoją, kolejną płytę, która miała też być jej powrotem do życia i do muzycznego biznesu. Udało się jej to znakomicie – „Broken English” okazała się sukcesem komercyjnym i artystycznym, a Faithfull mocno stanęła na nogi – był to jeden z najbardziej udanych comebacków w historii muzyki.
„Broken English” uważane jest za płytę nowofalową, słusznie zresztą. Nie było oczywiście „rasowo” nowofalowe, jak na przykład debiuty Joy Division, the Cure, czy Killing Joke, jednak samo brzmienie, bardzo nowoczesne jak na tamte czasy, aranżacje, oparte na syntezatorach, sposób w jaki wykonano poszczególne utwory – to wszystko jak najbardziej pasowało do nowofalowego wzorca. Nie było to jednak zagranie koniunkturalne. Takich płyt – radio friendly new wave – nie było dużo, zaryzykuję twierdzenie, że prawie w ogóle nie było. To był jeden z pierwszych takich albumów. Tytułowy został dużym przebojem, „The Ballad of Lucy Jordan” jeszcze większym i oba holowały za sobą cały album, którego sprzedaż była naprawdę imponująca – ćwierć miliona egzemplarzy w samych Niemczech Zachodnich. Można powiedzieć, że prawdziwa kariera Maryśki zaczęła się od tej płyty. Jej najwcześniejsze płyty były raczej produktem managementu i wytwórni, niż jej samej. Ona tam tylko śpiewała. Ten nieco późniejsze nagrywała tylko po to, żeby mieć forsę na narkotyki. Dopiero „Broken English” jest pierwszą jej własną płytą, ponoć jeszcze nie do końca całkiem trzeźwą, ale własną. Dzięki niej, a potem kolejnym, zwykle bardzo udanym płytom, przestała być postrzegana jako „była dziewczyna Jaggera”, czego nie cierpiała. Przy okazji pozwała Stonesów o tantiemy za piosenkę „Sister Morphine”, do której napisała tekst. O czym wszyscy wtedy woleli zapomnieć. Nawet jej menager, który powiedział, że lepiej nie dawać jej żadnych pieniędzy, bo zaćpa się na śmierć. Ale jakoś przeżyła, skutecznie „zreanimowała” swoją karierę, aktorską również i przez ponad czterdzieści lat cieszyła na swoja muzyką.