Formacja Haasta z pewnością nie kryje słabości do swojej małej ojczyzny. Tytuł albumu jest wszak niczym innym, jak najstarszą nazwą Gdańska, zapisaną jeszcze w X wieku, w Żywocie Św. Wojciecha Jana Kanapariusza, pierwszym dokumencie potwierdzającym miejskość tego historycznego grodu. Trudno też nie zauważyć pomieszczonych na bardzo ciekawej okładce słynnych gdańskich budowli – Dworu Artusa i Bazyliki Mariackiej – wkomponowanych w górującą nad nimi meduzę. Obrazek zdobiący płytę, swoją formą i kolorystyką, niewątpliwie przykuwa uwagę (tak sobie pomyślałem, że mógłby ozdobić którąś z płyt Ozric Tentacles, albo naszego rodzimego Hipgnosis), sugerując lekko psychodeliczne, może space’owe, a może i fusionowe muzyczne klimaty. To ostatnie, trzecie skojarzenie, wydaje się po części trafione.
To debiutancki album Haasty, młodego gdańskiego trio. Ta młodość nie odnosi się li tylko do czasu istnienia formacji, ale głównie – sądząc po albumowych zdjęciach, czy tych pomieszczonych w ich socialach – do wieku muzyków. I to jest piękne, że tak młodym ludziom chce się tworzyć tak profesjonalną, niebanalną i do tego instrumentalną muzykę, która z pewnością nie trafi na stadiony, czy do komercyjnych stacji (choć szczerze im tego życzę).
Grupa pomieściła na swoim debiucie jedenaście kompozycji lawirujących między szeroko rozumianym progresywnym rockiem, muzyką fusion, funkiem, czy jazzem. To co szczególnie podoba mi się w ich graniu, to taki fajny feeling, totalny luz i poczucie, że granie tych dźwięków sprawia tym młodym artystom przyjemność oraz niesie pozytywne emocje. Ważne jest też to, że większość numerów ma nośne i zapamiętywalne, piękne melodyczne tematy.
Posłuchajcie zresztą otwierającego całość Maguro. Świetnie bujająca funkowo sekcja rytmiczna robi wrażenie. To zresztą jeden z wyróżników ich stylu. Chwilami ma się poczucie, że wyraziście pulsujący bas jest główną przyprawą do ich muzycznej mikstury. Ale to tylko powierzchowność. Wszak Aleksandra Ciecierska kapitalnie radzi sobie z rozmaitymi gitarowymi figurami. Praktycznie każda kompozycja coś zgrabnego przynosi. Taki tytułowy Gyddanyzc jest na swój sposób instrumentalną piosenką ze zwrotkami i refrenami. Te pierwsze są szybkie, transowo płynące do przodu, te drugie wolne, klimatyczne, rozluźniające, z niezwykle udanymi solowymi formami gitary. Albo spójrzcie na ledwie 4 i półminutowy Wiosenny, w którym iskrzy od zmian tempa, nastrojów i wątków, jak w… progresywnych suitach. Niejako w kontrze do tak energetycznych utworów stoją wyciszone i nastrojowe Atlantis, czy wcześniejsza miniatura The Long White Cloud. I tak można byłoby coś dostrzegać w każdym z numerów, ale… powiedzmy, że zostawię czytającym te słowa „przestrzeń do odkrywania”.
Jedno jest pewne, to muzyka mająca fantastyczny potencjał koncertowy i dająca sporo obszaru na improwizację. Nie ukrywam, że z dużą przyjemnością zobaczyłbym zespół na scenicznych deskach i dopisuję to do moich kolejnych tegorocznych postanowień koncertowych. Bardzo udany debiut.