Z kielecką formacją Wave jesteśmy niemalże od początku, czyli od wydanego w 2016 roku debiutu Me and Reality, poprzedzonego wszak dwiema EP-kami. Potem, w dwuletnich odstępach, artyści opublikowali jeszcze dwie płyty (Between, [dream]), także recenzowane u nas, i w ledwie zakończonym roku powrócili - po troszkę dłuższej przerwie - z czwartą płytą Music for the Night Drivers. Już tytuł płyty mówi nieco o przesłaniu, czy swoistym koncepcie płyty, o którym zresztą artyści napisali w promocyjnym słowie: każdy kto choć raz odbył długą nocną wyprawę autem wie, że po pewnej chwili podróży umysł wpada mimowolnie w rodzaj transu, wyciszenia i swoistej duchowej lewitacji. To stan w którym przypominamy sobie dawno zakończone relacje, dzieciństwo, twarze ludzi, o których na co dzień nie pamiętamy, zdarzenia, sytuacje, słowa, miejsca, do których tęsknimy - wszystko to co zamieszkuje naszą podświadomość. Intymny, ciepły klimat, nocnej samotnej podróży z delikatną smugą sączącej się radiowej muzyki - sprzyja także autoanalizie, retrospekcji naszych lęków, słabości, obaw i fobii. I taka jest ta płyta, niestety mocno pesymistyczna i dość bolesna, choć zwieńczona powiewem optymizmu wraz z kończącym całość utworem Return.
A jaka jest pod względem muzycznym i jak się ma do wcześniejszych wydawnictw zespołu? Przede wszystkim wyrasta z dotychczasowych albumów, na których artyści zawsze flirtowali ze spokojną, wyciszoną, niespieszną materią, raczej w balladowych tempach. Tu mógłbym napisać niemalże to samo ale… nie zrobię tego, bo powyższe przymiotniki znaczą tu coś innego! Bo to album jeszcze bardziej wyciszony i ascetyczny. Nie ukrywam, że przy pierwszym przesłuchaniu odrzuciłem go, uznając za dość przciętny, niezbyt atrakcyjny i mało przystępny. Były to na szczęście tylko pierwsze wrażenia. Gdyż to muzyka, która w odpowiednim anturażu, okolicznościach i przy odpowiednim skupieniu potrafi pięknie oddać swój urok. Upraszczając – grupa nagrała chyba najtrudniejszą płytę w swojej dyskografii, ale – piszę to z absolutną pewnością - najbardziej dojrzałą!
Może nie wszystkie kompozycje podobają mi się do końca, ale ogólny klimat płyty, oddawany niemalże w każdym utworze, jest bardzo intymny, subtelny i niezwykle kameralny. Piosenki snują się czasami w swojej oniryczności, raz to zbliżając się do ambientowych, innym razem do post rockowych, czy w końcu jazzowych brzmień. Grupa zawsze miała ciągotki do jazzu i jego refleksy były słyszalne na poprzednich płytach. Tu jednak wyeksponowany jest on wyjątkowo, szczególnie dzięki figurom trąbki Rafał Gęborka. No a są jeszcze ujmujące tła tworzone przez wiolonczelę, za której partie odpowiada Roch Dobrowolski. To muzyka bardzo ilustracyjna, potrafiąca wywoływać u odbiorcy obrazy. Przyznam otwarcie, że niektóre fragmenty Music for the Night Drivers mogłyby trafić na ścieżkę dźwiękową Noża w wodzie Romana Polańskiego albo Dziecka Rosemary tegoż samego reżysera, czy wreszcie jakiegoś klasyka Davida Lyncha.
Najpiękniejszy jest tu oczywiście najdłuższy w zestawie, prawie jedenastominutowy In, bardzo gorzki i emocjonalny. Scharakteryzuję go jednym zdaniem: dawno nie słyszałem tak doskonałego „snuja” o jazzowym posmaku. Prawdziwa perełka. A jest jeszcze Radiodreamtime, który może nie w tempie, a raczej w pewnej muzycznej duszności przywołuje Lullaby The Cure. Ogromnie podoba mi się też The Days Of Sunny Lemonade, chyba najbardziej melodycznie nośny, z ładnym motywem granym na gitarze.
Cóż, album polecam w istocie tym, którzy potrafią zamknąć się w ciszy z muzyką. Może samotnikom lubiącym spojrzeć w głąb siebie? Choć - jak sugeruje zespół - na każdą samochodową, nocną podróż też będzie świetny. Ten motyw zresztą fajnie podkreśla skromna, czarna okładka z widniejącą po środku, widoczną zwykle na desce rozdzielczej, ikoną zapalonych samochodowych świateł.