Iskra w eterze. Powrót do przeszłości ze wzrokiem sięgającym w przyszłość
Nagranie tak wymagającego dzieła, jakim okazała się płyta La Sacre du Travail, nie mogło pozostać bez wpływu na kolejne wydawnictwo z premierowym materiałem Tillisona i spółki. Trudno było oczekiwać, aby zespół w tak krótkim czasie i bezpośrednio po Rytuale pracy nagrał podobny album pod kątem zarówno muzycznego skomplikowania, jak i poważnych, ciężkich tekstów o tematyce społecznej. I tak też się stało: A Spark in the Aether przynosi zwrot ku debiutowi i powrót do korzeni, z których The Tangent się wywodzi. To jednak – podobnie jak w przypadku poprzednika – manewr do pewnego stopnia ryzykowny: sentymentalne wycieczki do początków twórczości nie zawsze się udają, często są wtórne i mdłe, a świadczą nierzadko o wyczerpaniu pomysłów czy wyeksploatowaniu sił. Rzeczywiście – pierwszy kontakt z najnowszą propozycją grupy mógł być trudny (taki przynajmniej był dla mnie). Uproszczenie brzmienia, mniejszy rozmach aranżacyjny oraz bardzo rozbudowane partie wokalne uderzają od początkowych nut utworu tytułowego, otwierającego płytę. Pierwsze wrażenie aż prowokuje do zapytania: czy na pewno słucham tego samego zespołu? Odmiana słyszalna jest od razu – temat oparto na mocno wyeksponowanych syntezatorach (niemalże plastikowych, rodem z lat 80.), którym towarzyszą silny bas i cała sekcja rytmiczna, a całości dopełnia przebojowość z chwytliwym refrenem. Wszystko to pomieszczono w niespełna pięciu minutach, co jak na standardy Tillisona zamyka się w ułamku chwili. Wyraźnie wyczuwalny jest duch The Music That Died Alone, choć akurat tutaj brak takiego polotu i świeżości jak dwanaście lat wcześniej (na płycie znajdziemy jeszcze drugą część tego utworu – znacznie bardziej rozbudowaną, w dużej mierze instrumentalną z licznymi wątkami gitarowo-saksofonowymi, zamkniętą głównym motywem z części pierwszej). Kolejne kompozycje szybko jednak przynoszą poprawę nastroju. Co prawda jeszcze w Codpieces & Capes prym znów początkowo wiodą dosyć mocno uproszczone syntezatorowe riffy, ale kilkanaście minut pozwala już na rozwinięcie skrzydeł. Pojawiają się dłuższe formy, struktury bardziej zawiłe, częstsze zmiany tempa, długie sekwencje instrumentalne (wciąż jednak przy zachowaniu lżejszych melodii i zdecydowanie mniej patetycznym wokalu) oraz przede wszystkim – żonglerka gatunkowa. To ona chyba jest tym, czym Iskra w eterze różni się od debiutanckiego krążka. Dlatego też podtytuł The Music That Died Alone – Volume Two może trochę mylić: tam dominowały wyłącznie fascynacja początkami rocka progresywnego i nostalgia za minionym światem, tu natomiast dodatkowo pojawiają się odwaga oraz wiara nie tylko w przyszłość, lecz także w teraźniejszość. Więcej podobieństw natomiast można z pewnością znaleźć w warstwie tekstowej. Dochodzimy tym samym do sedna przekazu Tillisona i do wyzyskania dychotomicznego ukształtowania płyty: muzycznego, lirycznego, a dodatkowo – także konstrukcyjnego.
Jak w związku z tym wygląda symbioza tego, co minione z tym, co dopiero przed nami? Właściwie we wszystkich utworach poza ostatnim – suitą Celluloid Road – Tillison z jednej strony akcentuje swoje przywiązanie do klasyki gatunku, a z drugiej – woła o szacunek zarówno dla siebie, jak i dla innych artystów, którzy odważyli się nawiązywać w swojej twórczości do muzyki prawie powszechnie uznanej za wymarłą. To kwestie, które już wcześniej się pojawiły, właśnie na debiucie, a świadczą o swoistym podejściu artysty do tworzenia muzyki. Codpieces & Capes to przede wszystkim hołd złożony artystom i ich muzyce sprzed kilkudziesięciu laty, którą Tillison zafascynował się już w dwunastym roku życia. Podobnie jak kompozycja Full Gamut z albumu Not As Good As The Book traktowała o głębokiej relacji między dwiema osobami – zarówno z jej blaskami, jak i cieniami – tak obecnie Codpieces & Capes stanowi swoisty traktat o miłości do muzyki – emocji przepełnionej fascynacją, poświęceniem, wiernością, ale niewolnej także od rozterek, zwątpienia, rozgoryczenia czy rozczarowania. Ale ten utwór to poza tym głośny apel o pogodzenie tego, co już było, z tym, co nowe: wartość artystyczna dzieł sprzed czterdziestu lat pozostaje poza wszelką dyskusją, a liczne głosy krytyczne czy kwestionujące jakość sztuki wówczas prezentowanej były związane raczej z jej niezrozumieniem niż z obiektywną oceną. Nie oznacza to jednak, że należy we współczesnej twórczości sięgać do przeszłości jedynie odtwórczo, a tym bardziej poświęcać się kolejnym rozmaitym przeróbkom i nowym wersjom uznanych dzieł. Jest w tym ukryta ironia i próba sceptycznej oceny aktualnej działalności nie tylko „żyjących” jeszcze wielkich zespołów z kręgu progresywnego rocka, lecz także wytwórni płytowych – ich działalność bardzo często opiera się na wypuszczaniu na rynek wydawnictw ze znanym już dorobkiem klasyków, a tylko zaaranżowanym w inny sposób i nieznacznie odmienionym. Tillison proponuje w zamian za to wyławianie z morza rozmaitości nowych, młodych zespołów mających wiele ciekawego do zaoferowania w ramach tego wcale niewymarłego gatunku, a cierpiących na chroniczną niemoc ujawnienia się szerszemu gronu odbiorców. Tym ostatnim zbyt często wystarcza „nowe” wydawnictwo grup, które już dawno zakończyły działalność, lub w przypadku których próżno czekać na premierowy materiał. Całe to tangentowe przesłanie ujęto w zwartych dwunastu minutach głośnego, energetycznego grania, często z prostymi brzmieniami syntezatorów, ale też z nieodłącznym fletem, z partiami gitary – raz ostrzejszymi, a innym razem subtelniejszymi – czy z jazzującymi instrumentami klawiszowymi. O powrocie do prostszego brzmienia niech świadczy natomiast częsty motyw melodyczny, skonstruowany wokół łatwo przyswajalnej rytmiki – to taki prog and roll ze sporą dawką żywiołowości i dowodem na dobrą zabawę, wyczuwalną wśród muzyków.
Jednak dopiero kompozycja Clearing The Attic przynosi więcej muzycznej głębi, złożoności i dostojeństwa. Stanowi chyba najbardziej jazzowy utwór na płycie, więcej w nim części instrumentalnych, w tym – gitarowych popisów Luke`a Machina, obfituje też w liczne i szybkie przejścia, zmiany tempa. Lirycznie to ciąg dalszy zmagań przeszłości z przyszłością – jednak w bardziej wielowymiarowym aspekcie, niekoniecznie bliskim muzyce. Tillison próbuje stworzyć z tego kawałka coś na kształt pojednania: w życiu lepiej czasem przebaczyć i się pogodzić niż chować w sobie głębokie urazy i resentymenty, którymi tak naprawdę karzemy samych siebie, a nie – dawnych adwersarzy. W szerszym kontekście można to zagadnienie odnieść także do konfliktu pokoleń: do odrzucania przez starszyznę rzeczy nowych, często niezrozumiałych, a które dla młodych okazują się chlebem powszednim i drogą ku rozwojowi. Może warto przynajmniej z zaciekawieniem na nich spojrzeć, a nie – siedzieć bezrefleksyjnie z uporem maniaka we własnej zatęchłej skorupie? Czyż nie jest to pewna alegoria do głównego wątku przejawiającego się w poprzednim utworze? Chyba sam tekst nie pozostawia większych wątpliwości, gdy wokalista snuje wyobrażenia o przyszłości przynoszącej progrockowi sukces nie tylko artystyczny (który jest faktem), lecz przede wszystkim – komercyjny.
Jakby na zaprzeczenie tych słów i postawionego pytania dochodzą do naszych uszu dźwięki kolejnego utworu – Aftereugene, stanowiącego instrumentalny hołd dla Pink Floyd z wczesnego okresu twórczości, z okolic Saucerful of Secret czy Ummagumma. To urozmaicony pejzaż różnych plam dźwiękowych: gitary klasycznej, beatów basowych, fletu, dziwnych pozamuzycznych odgłosów i tła organowego. Od trzeciej minuty wchodzimy z kolei w świat transu i szaleństwa – za sprawą wybijanego rytmu i orgii na saksofonie. Stylistycznie zespół oddala się tutaj od reszty materiału, nie burzy to jednak spójności i słucha się tego naprawdę przyjemnie.
Pisałem wcześniej o dychotomii strukturalnej płyty. Można uznać, że ponaddwudziestominutowa suita The Celluloid Road stanowi w istocie odrębną całość w stosunku do pozostałej zawartości krążka. To muzyczna podróż Andy`ego po Ameryce, znanej nam z programów telewizyjnych, filmów i innych przekazów (a więc jest to obraz mocno zapożyczony, który nie powinien przekładać się na obiektywną ocenę tego wielowymiarowego kraju). Zafascynowany Stanami, których nie zdołał jak dotąd dogłębnie poznać, Tillison tworzy o nich własną opowieść, w której bohaterami są znane postaci zza oceanu – ze świata kultury i sztuki. To jeszcze taka podróż palcem po mapie, ale za czas jakiś słuchacze dostaną od artysty muzyczny reportaż z prawdziwej wyprawy. Muzyka jest podporządkowana snującej się opowieści, ale i tak najwięcej tu zróżnicowania melodycznego (poszczególne części, składające się na utwór, muzycznie prezentują się jako w miarę samodzielne całostki, co może trochę sprawiać wrażenie doklejania na siłę, niemniej nie wpływa to na rozmach całego dzieła). Znalazło się tu miejsce na szersze popisy techniczne, jak również na wpływy innych gatunków, jak chociażby funk – którego będzie coraz więcej w twórczości zespołu – czy jazzrocka. W kontekście zmian stylistycznych, prezentowanych powyżej, warto wyłowić z tego tematu część zatytułowaną San Francisco – najbardziej przypominającą A Spark In The Aether (część pierwszą), z prostym, żywym i melodyjnym refrenem.
Trudno nie oceniać tego albumu przez pryzmat wielkiego poprzednika. Naturalnym i zrozumiałym wyborem stało się nagranie materiału odmiennego, o mniejszym ciężarze gatunkowym, z bardziej optymistycznym przesłaniem, wyzwolonym spod jarzma depresyjnego Rytuału pracy. Pójście drogą kontynuacji w stronę kolejnej orkiestrowej, ciężkostrawnej przygody mogło się okazać rozwiązaniem nietrafionym. A tak otrzymaliśmy zestaw kompozycji nieodbiegających od stylistyki zespołu ukształtowanej wcześniej, za to podanych w bardziej przystępnej formie, z rozbudowanymi sekcjami wokalnymi i z większą ilością prostszych brzmień – niemniej ta prostota to wciąż inteligentny rock progresywny, nadal wymagający dłuższego czasu na wnikliwe poznanie całości. Dodatkowo Tillison odchudził skład zespołu o muzyków występujących gościnnie, do grona członków powrócił za to Luke Machine (który zadomowi się odtąd w grupie na stałe), za bębnami natomiast zasiadł w studiu po raz pierwszy Morgan Agren, z którym pozostali członkowie zdążyli się poznać wcześniej podczas koncertów w 2014 roku. W kontekście całego dotychczasowego dorobku The Tangent A Spark in the Aether nie jest z pewnością dziełem wybitnym, ale na pewno nie okazuje się też żadną kulą u nogi, choć sam wracam do tej płyty stosunkowo rzadko i nie jest to mój faworyt w całej dyskografii. Nie sposób jednak odmówić Tillisonowi umiejętności w kreowaniu zmian scenografii na scenie swojej twórczości – niezależnie od tego, czy poświęca się dziełom monumentalnym i do przesady trudnym w odbiorze, czy też para się materią lżejszą i łatwiej przyswajalną, zawsze robi to znakomicie i konsekwentnie.
Na koniec kilka słów o tytule albumu – Iskra w eterze. To zarówno symbol nieprzewidywalności tego, co przyniesie przyszłość, jak i tillisonowska zawoalowana definicja podejścia do tworzenia nowej muzyki. Natchnienie, inspiracje i pomysły prowadzące do nowych dźwięków są zawsze owiane mgłą tajemnicy. Nie ma gotowych rozwiązań ani planów. Nie wiadomo, co iskra przyniesie i jaką drogę wskaże. Można było się zastanawiać, czy kolejnemu premierowemu materiałowi bliżej będzie do Iskry czy do Rytuału, czy grupa będzie wiernie podążać ścieżką utorowaną przez siebie, czy raczej odważy się na jakąś woltę albo przynajmniej na skok w bok. Teraz, po latach, łatwej mi stwierdzić, że kolejny album udzieli jednoznacznej odpowiedzi na te pytania.