Poznańska formacja Glasspop, po wydaniu w 2018 roku bardzo udanego debiutanckiego albumu Stranger In The Mirror powraca z drugim krążkiem, którego oficjalna premiera będzie miała miejsce już 20 maja. W stosunku do poprzedniej płyty, można zauważyć małą zmianę w składzie, bowiem w formacji pojawił się perkusista, Daniel Maliszewski.
Zatem jak jest na tym drugim, nagranym w lubońskim Aurora Studio, krążku grupy? Najprościej mówiąc: świetnie! Artyści dalej hołdują niezwykle pojemnej muzycznej formule, którą dla swojego użytku określają modern synth alternative rock. Jakkolwiek interpretowalibyście tę szufladę, ja wiem jedno. W ich graniu jest wszystko to, co kocham w muzyce i niekoniecznie jest to „rockowo progresywne”. Nośne, kapitalne, czasami bezczelnie atrakcyjne melodie, rockowy zgiełk, przeciekawie używana elektronika, której jest pełno, jednak absolutnie nie przytłacza materiału i mamy wrażenie, że obcujemy z krwistym, rockowym składem, selektywna produkcja, wyrazisty głos… no i pewną wzniosłość i emocjonalność, która często wynika z wokalnych interpretacji Mavericka. Do tego potrafią zagrać rozpędzonego rockera ale i klimatyczną balladę, w obu formach będąc wiarygodnym.
Album rozpoczynają trzy totalne petardy: Revoloosers, Too Many Reasons I The Eternal Kingdom Of Self-Delusion. Napędzane soczystym basem, podszyte elektroniką i okraszone refrenami, którymi można zdobywać stadiony. Celowo pominąłem gitary, których jak dla mnie jest na tej ich drugiej płycie więcej. The Eternal Kingdom Of Self-Delusion jest bardziej gitarowa od debiutu i to chyba zasadnicza różnica między tymi płytami. Różnica na zdecydowany plus. Posłuchajcie zresztą Electro Shock Awakers, industrialnie zaczętego Scroll It czy drugiej części najdłuższego w zestawie Take Me Higher. A jest jeszcze brudny i mroczny (fakt, że „intensywnie syntetyczny”) Kings Are Coming, w którym tytułowa fraza śpiewana jest w stylu… Davida Gahana z Depeche Mode. No i są gitarowe solówki, jak ta w balladowym Between The Worlds. A skoro przy balladach jesteśmy, koniecznie trzeba wyróżnić cudną Endless, do tego In The Dead Of Night, dla mnie będącą godnym następcą pięknego Eclipse z repertuaru UFly oraz ascetyczną i wieńczącą płytę The Man In The Window, nad którą, jak dla mnie, delikatnie unosi się duch… U2. Jednym słowem, każda kompozycja się broni, choć moim faworytem jest na dziś One Minute To The Grand Finale, z napędzającym ją „grubym basiskiem”, rockowym żarem, harmoniami wokalnymi i głosem Mavericka odpływającym gdzieś bardzo wysoko.
Całości dopełniają teksty, dobrze komponujące się z muzyką, w niebanalnej poetyce, dość osobiste, emocjonalne, wynikające z obserwacji tego co wokół, pełne rozczarowania („nie ma komunikacji, słowa utknęły za maską” w Kings Are Coming, albo „myślałem, że moje życie będzie idealną grą, ale to bardziej jak przerwa na reklamę” ze Scroll It) ale i nadziei. Ponadto, jakże wyjątkowo brzmią w czasach, w których przyszło nam żyć, słowa zawarte w One Minute To The Grand Finale („ To może być ostatni dzień, to może być ostatni zachód słońca […] To może być ostatnia chwila, kiedy świat jest tak ważny”). Niewielu dziś potrafi grać tak inteligentnie i przebojowo. Znakomita płyta.