Pod koniec stycznia tego roku światło dzienne ujrzał debiutancki album projektu o dosyć tajemniczej nazwie, White Molya. Jego twórcami są dwaj pabianiczanie, niegdyś związany z formację Korozja, Konrad Szustakiewicz i Michał Szmidt, także były muzyk Korozji ale też i łódzkiej grupy Tale of Diffusion. Szczególnie ta druga nazwa nie powinna być obca naszym czytelnikom, bowiem w 2009 roku wspominaliśmy w serwisie pojawienie się jej debiutanckiego koncept albumu Adventures of Mandorius (The Bird). Co ciekawe, na tej płycie zagrał nie tylko wspomniany Szmidt, ale też gościnnie pojawili się, znany z Varius Manx klawiszowiec Paweł Marciniak, oraz grający na trąbce, Szymon Żmudziński. I ci muzycy, oprócz Zuzanny Błaszczyk (wokal), Przemka Kuczyńskiego (perkusja), wspierają także i ten projekt.
Jednym słowem, nie mamy tu absolutnie do czynienia z debiutantami a z muzykami doświadczonymi i od lat parającymi się graniem. Do tego Molya in Novum gdzieś nawiązuje stylistyką i klimatem do muzyki Tale of Diffusion. To nieco ponad pięćdziesiąt minut muzyki instrumentalnej (gdzieniegdzie pojawiają się wokale Zuzanny Błaszczyk) wpisanej w jedenaście kompozycji. Zwykle, 4-5 minutowych, co ważne jednak, wielowątkowych, różnorodnych, charakteryzujących się zmiennością tempa i nastrojów.
Już ten krótki opis wystarczy, by zauważyć, że mamy do czynienia z szeroko rozumianym rockiem progresywnym. Jednak takim o lekko jazzowym, czy nawet fusionowym zabarwieniu. Otwierający płytę Kontaktor ma klawiszowe barwy, które natychmiast przywołały w mojej głowie naszego rodzimego Lebowskiego. A gdy usłyszałem trąbkę w drugiej kompozycji Molya szybko zapachniało ich utworem Goodbye My Joy, w którym współpracowali z cenionym niemieckim trębaczem jazzowym, Markusem Stockhausenem. Jednak nie w stronę Lebowskiego zmierza ta muzyka! Z niego są tylko detale. Bo Molya przynosi jeszcze przetworzony żeński wokal, gęste i intensywne figury perkusyjne i wreszcie gitarowe, lekko szorstkie riffy, nad którymi unosi się jednak karmazynowy duch Roberta Frippa. I wierzcie mi, nie jest to odosobniony przypadek. Bo tego typu elementy usłyszymy też w kolejnych nagraniach. Vibipilak i Gliskorton mają bardziej eksperymentalny charakter, choć pierwszy z nich w pewnym momencie przynosi pewne oniryczne wyciszenie.
Jak już wspomniałem, w muzyce White Molya, za sprawą solowych partii trąbki, sporo jest jazzowości, mamy jednak też i vintage’owe klawiszowe figury (między innymi w Lintraliak) a nawet dźwięki przywołujące smyczkowe formy (choć prawdziwych smyczków tu brak). Muzycy poszukują zresztą brzmieniowych, aranżacyjnych smaczków. W promującej album Mezonii przez moment klawiszowe solo przypomina ewidentnie theremin dodając przy tym psychodelicznego akcentu. A sama kompozycja (szkoda, że pojawiający się w jej końcówce atrakcyjny motyw, tak szybko się kończy wraz z utworem), jak kilka innych, może być fajną bazą dla koncertowych improwizacji.
To oczywiście muzyka nie na radiowe listy przebojów, bardziej dla „rockowych intelektualistów” nie szukających prostych rozwiązań. Choć więcej nośnych, melodyjnych tematów i mniej powtarzalności w kolejnych numerach, nadałoby jej większej świeżości. Ale to i tak udany debiut, ubrany dodatkowo w intrygującą szatę graficzną (obrazy Michała Szmidta) i równie niecodzienne tytuły, znajdujące niekiedy odniesienia w różnych językach. Dobry, zasługujący na uwagę album.