Z Grecji na Marsa. A potem do Watykanu.
Odcinek trzydziesty siódmy.
Po kilku latach przygód z muzyką "łatwą, lekką i przyjemną" Vangelis wrócił do tworzenia płyt z muzyką bliską klasycznej. Zaprosił do współpracy między innymi Monserrat Caballe i Konstantinosa Paliatsarasa, czyli operowych śpiewaków i samo to mogło sygnalizować nieco odmienny charakter dzieła w porównaniu z kilkoma poprzednimi.
Chociaż tak po prawdzie, to ta muzyka powstała mniej więcej w tym samym czasie co "Voices" i "Oceanic" i też wtedy trafiła na płytę. To dlaczego data wydania 1998 rok? Bo było to tak, w 1995 roku Vangelis nagrał płytę okolicznościową, zatytułowaną "Foros Timis Ston Greco", czyli "W hołdzie El Greco". Było to luksusowe wydawnictwo (płyta i 125-stronicowa książeczka) o nakładzie trzech tysięcy egzemplarzy, sprzedawane przez dwa ateńskie muzea, a dochód miał być przeznaczony na zakup jednego z dzieł El Greco – "Świętego Piotra". Trzy lata później muzyka ta pojawiła się już w normalnym obiegu, tylko, że w nieco zmienionej formie - oczywiście nie tak na bogato, bo bez książki, pod nieco innym tytułem i było to o trzy utwory dłuższe.
Jak się wie, że muzyka z "Oceanic" i "El Greco" powstawały mniej więcej w tym samym czasie, to da się zauważyć pewne podobieństwa – obie płyty są spokojne, bardzo nastrojowe, chociaż "El Greco" jest bardziej ilustracyjne i nie tak bukoliczne jak "Oceanic". I słychać też pewne echa "Odes", pewnie głównie ze względu na wplecenie elementów muzyki Biznancjum.
Kiedy pierwszy raz ją słuchałem, nie wytrzymałem do końca – zasnąłem. Drugi raz chyba też. Ale to głównie dlatego, że słuchałem jej w godzinach wieczornych, już tak w okolicach pójścia spać. Dlatego nie mam do niej o to pretensji, bo ona taka jest, że człowiek się przy niej świetnie wyluzowuje. A od odprężenie do snu droga niedaleka. Szczególnie wieczorem. Trzecie podejście było już w środku dnia, dotrwałem do końca i poczułem się trochę zawiedziony, a także zarówno trochę wynudzony. Ale to znowu był mój kolejny błąd taktyczny – to nie jest muzyka do słuchania w dzień. Najlepiej wchodzi po zmroku. Tylko nie przed spaniem. To jak ustaliliśmy najlepsze okoliczności przyrody do słuchania "El Greco" to można się nią zająć po kątem samej muzyki. Tak, ale czy to, że trzeba odpowiednio do niej dopasować warunki, nie świadczy o tym, że jej czegoś brakuje? Powiem szczerze, że wcześniejszymi płytami nie musiałem się tak certolić. Z późniejszymi też, ale to z innego powodu. A brakuje jej...? Chyba dobrych pomysłów. Wszystko to się tak snuje przez ponad siedemdziesiąt minut i mimo uroczości, nastrojowości, wieje trochę nudą. No i nie bez znaczenia jest fakt, że jest to naprawdę długa płyta. Dlatego dobrze ponad godzinę takiej, jednostajnej muzyki to trochę za dużo. Z drugiej strony trudno mi o niej powiedzieć, że mi się nie podoba. Od czasu do czasu lubię po nią sięgnąć, tylko że moja percepcja wytrzymuje jakieś trzy kwadranse, ale potem czasami zapominam, że w ogóle czegoś słucham. Myślę, ba, wiem na pewno, że są tacy, którzy taką muzykę lubią, którym to odpowiada – wskazuje na to wysoki rating tego albumu na progarchivach – prawie cztery.
Początek, pierwsze dwadzieścia – trzydzieści minut robią naprawdę dobre wrażenie, a najbardziej może się podobać „Movement I” – kwintesencja symfoniczno-klasycznego Vangelisa i to w bardzo dobrym wydaniu, lekka zmiana klimatu i bardziej nastrojowy „Movement II” doprawiony elementami muzyki tradycyjnej z tamtych okolic. Ciekawie też jest, kiedy włączają się chóry, albo śpiewacy operowi. Ich partie poprowadzono bardzo delikatnie, subtelnie, a brzmią jak jeszcze jeden instrument. Niestety gdzieś po dwóch kwadransach, w okolicach „Movement VI” ta muzyka jest cały czas taka sama i powoli zaczyna nużyć. Następne kompozycje już takie dobre nie są. Dopiero „Epilogue” ratuje początkowe dobre wrażenie.
Kończąc recenzję "Oceanic" napisałem, że tamten album jest ostatnim dziełem Vangelisa, które w dosyć regularnie słucham. Nie do końca prawda, bo „El Greco” wcale tak rzadko nie słucham i nie mogę powiedzieć, że mi się nie podoba, jednak podoba mi się mniej niż „Oceanic”. Ogólnie, jak na Vangelisa, jest nieźle, chociaż wcześniej bywało lepiej. Za to później – niestety gorzej.