Z Grecji na Marsa. A potem do Watykanu.
Odcinek trzydziesty szósty.
"Oceanic" to taka płyta, że jakby jej nie było, to nikt by się nie zorientował, że jej nie ma. Ale jest, no to fajnie. No właśnie, fajnie. I taka jest ta płyta, fajna – nic dodać nic ująć. Po zjawiskowym (jak dla mnie) "Voices" było to zdecydowane zejście na ziemię, a dokładnie do wody. Ale ciepłej wody, w okolice równikowo-zwrotnikowe, na co same tytuły też wskazują. No i jak w takich okolicznościach przyrody ma być to zła płyta? Nie ma prawa. Jest to leniwe, pogodne, snujące się granie, idealne, żeby pacnąć się w pozycji horyzontalnej w dowolnej sytuacji życiowej - czy to w zimie, myśląc o lecie, czy to w lecie, w charakterze ścieżki dźwiękowej dla naszego wylegiwania się nad i w wodzie. Sama radość. Nie można mieć tej płycie za złe, że jest gorsza od "Voices" i trochę cukierkowa. Inna sprawa, że bycie miłą i sympatyczną to trochę za mało, żeby zasłużyć na dobrą ocenę. Jednak Vangelis skomponował całkiem sporo dobrej muzyki i nawet jeśli nie ma tu jakichś ewidentnych perełek, to wszystko jest na równym, wysokim poziomie. Słucham "Oceanic" już dobrych kilkanaście lat i nigdy nawet nie zastanawiałem się, który utwór lepszy, czy gorszy - puszczam, muzyka sobie płynie, jest przyjemnie. I słuchanie pod kątem recenzowania też tego nie zmieniło, żeby coś tak koniecznie wyróżnić? "Songs of The Seas", "Islands of The Orient" i "Bon Voyage", ale tylko dlatego, że nieco się różnią od reszty, a reszta jest właściwie bardzo podobna. Nie, "Oceanic" nie nudzi, zupełnie nie nudzi. Słucha się tego, jak trochę dłuższego singla i te pięćdziesiąt minut same przelatują. Z drugiej strony nie ma też jej chwalić pod niebiosy. Jak na Vangelisa jest to średnica i to nawet z tych nieco niższych stanów średnich. Gdyby nie liczyć "Beaubourg", "Invisible Connections" i "Poematu Symfonicznego", które można uznać za eksperymenty, to z wcześniejszych płyt tylko "Sex Power" jest słabsze. Tyle, że niestety później...
To ostatnia z serii płyt z muzyką trochę prostszą i bardziej kameralną, którą zapoczątkowało w 1988 roku "Direct". Trochę szkoda, że skończyło się to po raptem czterech płytach, a Vangelis wrócił do "cięższych", bardziej klasycznych, orkiestrowych form. Nie wiem dlaczego - może mu się znudziło. To też ostatnia płyta artysty, której słucham, a nie tylko mam i leży. Późniejsze dzieła Mistrza nie wzbudzają we mnie szczególnego entuzjazmu i będzie kilka płyt, których odsłuch gwoli napisania recenzji nie sprawi mi żadnej przyjemności. Ale to w przyszłości. Na razie jest miło, ładnie i sympatycznie.