Całkiem niedawno, przy okazji recenzji albumu Eupnea, pisałem na naszych łamach o spektakularnym powrocie formacji Pure Reason Revolution. Okazuje się jednak, że 2020 rok przyniósł jeszcze jeden równie efektowny powrót. No bo jak nazwać pierwszą po 24 latach płytę kalifornijskiej legendy Psychotic Waltz?
Przypomnę, że ten amerykański zespół powstał w 1986 roku, między 1990 a 1996 rokiem wydał cztery płyty (czyniące z nich na swój sposób jednego z klasyków progresywnego metalu) i w 1997 roku zakończył działalność. Po trzynastu latach grupa się reaktywowała i na przełomie 2011 i 2012 roku zagrała trochę koncertów. Wtedy też podjęto decyzję o nagraniu nowego albumu, na który – jak się okazało – przyszło czekać jeszcze osiem lat.
Jak widać łatwo nie było. Najważniejsze jednak, że muzycy wracają i to z dużym przytupem. Bo piąty krążek zarejestrowano pod czujnym okiem inżyniera dźwięku Ulricha Wilda, zaś miksem i masteringiem zajął się w szwedzkim studiu Fascination Street sam Jens Bogren (Fates Warning, Katatonia, Opeth, Devin Townsend). Do tego okładkę zaprojektował słynny amerykański artysta (także pochodzący z Kalifornii) Travis Smith. No i co najważniejsze, nowy materiał powstał w oryginalnym składzie: Devon Graves (Buddy Lackey), Dan Rock, Ward Evans, Norman Leggio i Brian McAlpin.
Czy na takich filarach mogło powstać coś przeciętnego? Nie. I faktycznie mamy do czynienia z iście królewskim wskrzeszeniem. Jedenaście kompozycji wpisanych w niespełna godzinę muzyki przywołuje stare dobre Psychotic Waltz, choć oczywiście to już inne, bardziej nowoczesne i przestrzenne brzmienie, inaczej też rozłożone są muzyczne akcenty. Mamy jedyny w swoim rodzaju, jakże charakterystyczny wokal (i przy okazji udane harmonie) Davona Gravesa i jego obowiązkowe partie fletu dodające całości pewnej zwiewności ale i tajemniczości. Są ciężkie progmetalowe riffy skontrastowane niekiedy z akustycznymi formami. No i jest wreszcie jakże specyficzny mrok, podszyty pewną złowieszczością i niepokojem, okraszony ponadto lekką muzyczną psychodelią. Wszystko dobrze współgra z posępną warstwą liryczną dotykającą zagłady, śmierci i zniszczenia.
To już mocno wyświechtany recenzencki frazes, ale trudno tu cokolwiek wyróżniać. Album jest niezwykle spójną całością. I tak należy go słuchać. Kompozycje utrzymane w średnich tempach, mimo ciężaru gitar, nie epatują nadmierną agresją, przynoszą oddech choćby poprzez bardzo udane i melodyjne refreny. Przykładami niech będą otwierający płytę Devils and Angels, czy następujący po nim Stranded, nie wspominając już o balladowym The Fallen.
Cóż, wyszedł Amerykanom prawdziwie progmetalowy klasyk, jedno z ich najbardziej udanych dokonań. Rzecz powinna przypaść do gustu miłośnikom równie wielkich składów z czasów kształtowania się progresywnego metalu, takich jak Fates Warning, czy Queensrÿche. Z drugiej strony równie ciepło powinni nań spojrzeć wielbiciele innego wcielenia Davona Gravesa, austriackiego Deadsoul Tribe. Bardzo dobra płyta.