Dziś mocno przedpremierowo, wszak oficjalne wydanie albumu nastąpi dopiero w popularne walentynki. Po czterech latach od Liquid powraca z solowym projektem gitarzysta RPWL, Kalle Wallner. Choć nie wiem czy pisanie w tej chwili o projekcie jest uzasadnione. To już w zasadzie rockowy band z krwi i kości z ustabilizowanym składem, który poznaliśmy już na koncertówce Live Liquid z 2017 roku. Przypomnę, że na pierwszych płytach Wallner zapraszał gości, zwykle z progresywnego światka. Zresztą dzięki temu te pierwsze albumy miały sporo progresywnego szlifu. Zmieniło się to na wspomnianym Liquid, na którym artysta poszedł w kierunku rockowego i hard rockowego grania w melodyjnym wydaniu. Preaching To The Choir podtrzymuje ten zwrot ale rozkłada nieco inaczej akcenty. Bo tym razem kluczem i swoistą bazą staje się po prostu piosenka.
Nowa płyta zatem jest bardzo różnorodna, barwna, odchodząca od progresywnego rocka, a jednak atrakcyjna i z dobrymi refrenami. Choć trzeba dać im trochę czasu. Album ma jakby dwa oblicza. Zacznijmy od tego lżejszego, do którego zaliczyć można napędzany transową elektroniką Broken Land, promocyjny singiel Burning Alive z rozkrzyczanym refrenem, ładną balladę Dark Paradise z refrenem w nieco stadionowym, czy AOR-owym wydaniu, bądź wreszcie utrzymany w średnim tempie Heading For The Stars i pędzący na rockowo do przodu In Exile.
Cięższe oblicze reprezentują agresywny, progmetalowy i hard rockowy Massive, takiż utwór tytułowy Preaching To The Choir oraz ozdobiony mocnymi, brudnymi, wręcz surowymi gitarami i nowoczesnym, przestrzennym groovem Line In The Sand. Gdzieś między nimi możemy postawić kończący album The Pulse, najdłuższy w zestawie, rozbudowany, wielowątkowy, faktycznie progresywny w tradycyjnym ujęciu, mający w sobie trochę Floydów ale i mroczności spod znaku Tool.
Ze świetnej strony prezentują się tu wszyscy muzycy, choć szczególnie warto wyróżnić Scotta Balabana, wokalistę fajnie odnajdującego się swoją barwą i ekspresją w takim graniu. A sam mistrz ceremonii? Oczywiście jest go mnóstwo (mimo że wspomaga go drugi wioślarz, Julian Kellner), bo odpowiada nie tylko za gitarę, ale i bas oraz klawisze i programowanie. Tym razem jednak nie epatuje gitarowymi tyradami w Gilmourowskim stylu, jak to ma miejsce w jego macierzystej formacji. Jednym słowem, fani jego bardziej melancholijnego oblicza mogą czuć lekki zawód. Nie umniejsza to wszak wartości tej bardzo udanej płyty.