Piękna, piękna, piękna. Ale jednak przeszła bez echa. Choć przez wielu tak wyczekiwana. Bo czasem piękno przechodzi bez zbytniej emfazy, a sycić się nim mogą tylko ci nieliczni, którzy kopali tak długo, aż odnaleźli głęboko skryte muzyczne skarby. Cóż więc tu mamy? Ano mamy trzecią część trylogii kalifornijskiego magika, malującego farbą progresywnych dźwięków Xaviera Phideaux. Trzecią, następującą dekadę po wcześniejszej Doomsday Afternoon, która wstrząsnęła światem retro-progrocka pierwszej dekady XXI wieku. Rozbudowana opowieść o wyimaginowanym świecie zapadającym się w odmęty ekologicznej katastrofy, ukazana za pomocą muzycznych środków wyrazu w sposób cudnie baśniowy i tryskający feerią dźwiękowych barw. Zespół muzyków pod wodzą Xaviera gra na tych samych strunach wyobraźni co gabrielowski Genesis czy wczesny Camel. Przepiękne przestrzenie i malownicze krajobrazy. Czasem bywają co prawda ciemne odmęty, ale zazwyczaj są nacechowane tak niesamowitą bajkowością, że koniec końców jawią się całkiem przyjaźnie w swoistej melancholii. I obdarzone są przecudną melodyką, bez większych rokokowych ornamentów, ultratrudnych solówek czy elektronicznych erupcji. Bo i po co? Nie ma takiej potrzeby. Po prostu. Gdyż wszechobecne jest tutaj niebywale subtelne artrockowe piękno...
"Jeśli złapiesz ich na stacji
Spytaj czego im potrzeba
Czy cała cywilizacja
Zapadła się w chaos i chciwość"
Jako, że album jest domknięciem całości, po wielokroć przewijają się znane z poprzednich płyt muzyczne motywy i powiem wam, że gdy po dekadzie usłyszałem "If You catch Them At The Station..." to poczułem miłe mrowienie między włosami na moim karku, jakby jakiś cień dawno zapomnianej przeszłości powstał z grobu i nawiedził moje głośniki. Takich nawiązań jest bez liku, tym bardziej że album składa się z dwóch płyt, więc skoro można było nań poupychać różnorakie easter eggi i inne smaczki, to Xavier ochoczo to zrobił. Na poprzednich, jakby nie było wydanych 10-15 lat temu, płytach The Great Leap i Doomsday Afternoon artysta roztoczył obrazową opowieść przepełnioną wizjami pięknego niegdyś uniwersum, trawionego problemami jakie mogą spotkać i naszą planetę. Zagłada cywilizacji. Katastrofy ekologiczne wywołane nadmierną eksploatacją natury. Ekoterroryści. Upadek biosystemu. Pociągający za sznurki cyniczni zarobkowicze. I zwykłe istoty, próbujące odnaleźć się w tym wszystkim. Na Infernal owa opowieść dobiega końca, czy dobrego czy złego, każdy odpowie sobie sam po przesłuchaniu i zagłębieniu się w tą mieniącą się wielobarwnymi emocjami historię. Historię malowaną pędzlami z palety największych klasyków lat 70-tych. Nie, nie tych najmroczniejszych, bo z takiego Crimsona to odnajdziemy tylko najbardziej liryczne farby z Talk To The Window czy innych Kaskad. Tutaj mamy raczej do czynienia z bajkowymi wpływami gabrielowskiego Genesis, snutymi poetyckimi opowieściami przez które przewijają się dziwaczne i czasem groteskowe postacie. Właśnie takie jak w panteonie Genesis, choćby te wydarte z okładki A Trick Of A Tail. Malownicza baśniowość przywodzi też na myśl cały rozbuchany dorobek progressivo italiano z Premiata Forneria Marconi na czele, z tej muzyki aż bije śródziemnomorskie ciepło. W końcu Xavier na co dzień bytuje w podobnej strefie klimatycznej, bo w słonecznej Kalifornii.
"Nie lękajcie się, wszystko czego chcemy to pogadać
Rzućcie tylko kilka nazwisk i możecie odejść
Hej, zaczekajcie! Nic nie słyszę...
Naprawdę nie chcecie mi nic wyznać?
Ja nienawidzę wystawać tu zadręczając się
Znudzony i umęczony
Bo pozostało nam już tak niewiele czasu...
Przestańcie z nami pogrywać, proszę..."
Z nowszych influencji z jakimi tu mamy do czynienia warto nadmienić mocno wyczuwalny sznyt post-wilsonowskiej fali progresu, nieważne czy spod znaku Porków, lżejszej Anathemy, głębszego Archive, Złodziei Ananasów czy choćby Antimatter. Ale to w sumie żadna inspiracja, bo przecież Phideaux szedł przez lata równolegle do tych wszystkich kapel. I prezentuje równie wysoki poziom, nie osiadając na laurach. Sam zespół w świecie mainstreamowego rocka pozostaje nieznany, smuci jednak fakt, że i pośród fanów typowego prog rocka Phideaux jest często terra incognita. A szkoda. Z racji iż dzieli nas pół świata, gościem w Europie nie jest częstym, a w sumie w ostatnich latach żadnym. Warto też rzec dwa słowa o realizacji. Gdyż całość tego dzieła jest nacechowana tak wielką przejrzystością i przestronnością formy, jakby płyta została zarejestrowana w czasach, gdy instrumentalny przepych nie był potrzebny by osiągnąć poczucie artystycznego spełnienia. Jest przestrzennie i trójwymiarowo. Oszczędnie i klasycznie, ale paradoksalnie wciąż gęsto i barokowo. To naprawdę sztuka nagrać dziś płytę w ten sposób. I jeszcze jedno. Na poprzednich albumach cała zawartość była bardziej zbita, tworząc gęste muzyczne piguły. Tutaj, dzięki zastosowaniu dwóch płyt, materiał jest idealnie rozplanowany przestrzennie i co ważne w przypadku podówjnych albumów, nie ma się wrażenia obecności dłużyzn czy wypełniaczy, czego nie ustrzegły się nawet największe tego typu dzieła. Xavier Phideaux po raz kolejny pokazał, że w łączeniu starego z nowym nie ma sobie równych. Dla mnie bez dwóch zdań poziom artystyczny Stevena Wilsona, Anathemy czy Opeth. Progresywna pierwsza liga. Polecam gorąco. I nie na raz, ani na dwa. Bo to płyta, która wchodzi kropla po kropli, dźwięk po dźwięku, tchnienie po tchnieniu. I po n-tym razie, gdy czujesz w sercu to coś, wiesz że już dotarła. Warto było czekać dekadę...