Ćwiara minęła! Jejku, jejku, jak to zleciało. Równo co do dnia 25 lat temu miała premierę jedna z najlepszych polskich płyt lat 90. I zarazem jedna z płyt mojej młodości.
Pierwsza połowa lat 90. to był specyficzny czas w polskim rocku – wiadomo, światem zatrząsł grunge, kolejne zespoły usiłowały z lepszym lub gorszym skutkiem podczepić się pod nowy styl, zakładały flanele i usiłowały tworzyć kolejne mutacje „Smells Like Teen Spirit”. I nagle pojawiło się coś innego. Zamiast w Seattle, zapatrzeni w Liverpool i Frisco. Zamiast ciężkich flanel i ponurego, depresyjnego image’u – kolorowe ciuchy, radość, swoboda… Co ciekawe, byli w tym oryginalni – nie zapatrywali się na britpop, bo o tym w roku 1993 jeszcze w Polsce niewielu słyszało, tak naprawdę zaczęło się ponad rok później od „Wonderwall” i „Don’t Look Back In Anger”, które w pewnym momencie do bólu katowały wszystkie rozgłośnie. Dla nich inspiracją było Fab Four (chętnie grali na Rickenbackerach), zaprawione dawką psychodelii i nieco podkręcone do smaku elementami bardziej nowoczesnego rocka. A co najważniejsze – mieli talent do wymyślania fajnych, chwytliwych melodii i zgrabnych piosenek.
To San Francisco powyżej nie pojawiło się bez powodu – Ania, Marcin i reszta sprawiali wrażenie, jakby faktycznie wciąż trochę żyli w czasach kolorowych, psychodelicznych wtajemniczeń, ale stali po tej jasnej stronie mocy; nie było w ich piosenkach heroinowych mroków Velvetów czy szamańskich mistycyzmów Morrisona, było dużo światła, dużo radości, ciepła, przestrzeni. Właśnie – ta muzyka do dziś robi wrażenie ładunkiem luźnej, nieskrępowanej, uroczo naiwnej radości, jaka wypełnia te nagrania. W czasach ponurych, depresyjnych Heyów czy (później) zespołów z Mysłowic takie retro granie było niezwykle ożywcze, niezwykle kolorowe. Do tego dwójka wokalistów, o ciepłych, naturalnych głosach, świetnie się dopełniająca.
Zaczyna się od bonaj najmniej interesującego fragmentu płyty, bo „Violet Train” to trochę taka strona B jakiegoś singla. Ale potem zaczyna się bajka. Rozpędzony, jakby unoszący się w chmurach „Jeszcze czas”, psychodeliczny, podkręcony należycie sprzęgniętymi gitarowymi partiami „Someone”, zbudowany na bardzo fajnej basowej figurze utwór tytułowy, przebojowy „Mam ich wszystkich”, „Jestem jak wiatr”, „Love Is The Stream Of Time”, „Obłęd brylantów”… Suną te utwory przed siebie, zaraźliwie, po beatlesowsku melodyjne, zapadające szybko w pamięć, uzależniające. Aż po flirtujący z hard rockiem „It’s Not Mystery” na koniec.
Wyspiarze mieli Liama i Noela, my – Anię i Marcina. Jedni i drudzy na nowo przetwarzali klasyczne beatlesowsko-psychodeliczne wzorce; Oasis już nie ma, Big Day ciągle nagrywa. Drugiej aż tak udanej płyty już nie udało im się nagrać, ale wszystkie albumy Big Day zachowują wysoki poziom i po każdy warto sięgnąć. Co przez lata było sporym wyzwaniem: zdobycie wydania CD Izabelinu graniczyło z cudem (ale to był problem wielu polskich płyt z lat 90.). Wiosną 2016 pierwsze cztery płyty Big Day ukazały się w zremasterowanych wersjach i wreszcie można je nabyć bez konieczności oddawania w zastaw nerki.
Na rozgrzanie podczas ponurej zimowej aury – jak najbardziej.