Przygodę z włoską formacją Moongarden rozpocząłem dziesięć lat temu od albumu Songs From The Lighthouse, do którego po dziś dzień mam spory sentyment, uważając go za najciekawszy (choć miłośnicy ich grania cenią sobie bardziej wydany nieco wcześniej Round Midnight, który tak naprawdę pozwolił im wypłynąć na nieco szersze muzyczne wody). Potem było różnie, zazwyczaj przeciętnie, do tego ciągłe korekty w składzie stały się właściwie ich znakiem rozpoznawczym. Choć akurat ten krążek, wydany po czterech latach przerwy, nagrał dokładnie ten sam sekstet, który stworzył Voyeur. W każdym razie, w dalszym ciągu kluczowymi postaciami dla formacji są gitarzysta David Cremoni oraz klawiszowiec i basista Cristiano Roversi. Ten ostatni powinien być zresztą znany miłośnikom progresywnego rocka z innej włoskiej formacji, The Watch.
No i skoro padło już to słowo… Tak, muzyka Moongarden krąży od lat wokół neoprogresywnego rocka. I tak jest na tym albumie. Wystarczy spojrzeć na bajecznie kolorową okładkę, którą wykonał (podobnie jak tę na wspomnianym Songs From The Lighthouse) sam Ed Unitsky, mający za sobą współpracę z The Flower Kings, The Tangent, czy Unitopią. Zresztą muzycy są najwyraźniej pod dużym wrażeniem tej pracy, bo w ładnie wydanym kartoniku znalazła się ona aż… czterokrotnie.
A co z samą muzyką? Cóż, nie jest to album podobny w swoim klimacie do Songs From The Lighthouse, który swego czasu określiłem jako płytę „ze ślicznymi, smutnymi melodiami prawie w każdym utworze”. Tym razem jest bardziej różnorodnie. Już rozpoczynający całość utwór Here Now zaskakuje szybkością i pewną rockową motoryką podkreśloną wyrazistym basem. Później już artyści przeplatają klimaty łagodniejsze z tymi bardziej mocnymi. Zaraz mamy zatem Step After Step z bardzo ładnym gitarowym popisem. Psuje nieco wszystko następny, trochę toporny Run mający jednak w sobie nieco trance’owej elektroniki w stylu Galahad. Uspokaja kolejny raz króciutki i balladowy The Golden Circle poprzedzający, chwilami nieco przekombinowany, Planet of the Absurd. Najlepsze jednak na tym albumie dzieje się w trzyczęściowej, trwającej ponad dwanaście minut, kompozycji The Immutability. Jej środkowa część - Acqua Terra Fuoco Aria – to najpiękniejsze sześć minut albumu, z prawdziwą gitarową tyradą wysokiej klasy. To moment przełomowy na płycie, bowiem pozostałe trzy utwory (OM, czyli ostatnia część tej mini suity, oraz Shiva i The Union) trzymają poziom i mają swoje momenty.
Nie jest to może genialny i równy album, trzeba się w niego wgryźć i trochę go posłuchać. Ma jednak w sobie sporo ciekawego i bogato zaaranżowanego (instrumentalne bogactwo to też ich znak firmowy) proga. Można spróbować, proponuję jednak zacząć od tych wymienionych wyżej i wydanych ponad dziesięć lat temu krążków.