Wojciech i Strzyżu swego czasu wzięli na warsztat dwie pierwsze płyty z Tony’m Martinem za mikrofonem („Headless Cross”, „Tyr”). Czas podjąć temat i słów kilka wrzucić o następnej w kolejności w sabbathowym katalogu: „Dehumanizer”.
Oba wspomniane krążki (oficjalnie) odniosły sukces, bądź też (bardziej nieoficjalnie, lecz bliżej prawdzie) nie poniosły klęski. Jednak Iommiemu wciąż marzyła się metalowa ekstraliga więc wymiana kadry wydawała się kwestią czasu. Ówczesna pozycja kapeli nie pozwalała jednak na zakontraktowanie nie wiadomo jak konkretnego wymiatacza więc kartę postanowiono na starego znajomego.
Drogi Dio i Sabbath rozeszły się w pierwszej połowie lat 80-tych w dość burzliwych okolicznościach bowiem panowie zawzajem obrzucali się oskarżeniami o manipluacje przy miksach do koncertowego „Live Evil”. Sprawa doszła na noże do tego stopnia, że Iommi i Butler zostali sami. Musiała minąć prawie dekada, aby panowie się pogodzili.
Cóż, warto było, gdyż „Dehumanizer” to Sabbath w najczystszej postaci i jedna z najepszych płyt w historii zespołu.
Mocarny „Computer God” i pancerny „After All (The Dead)” to konkretny ostrzał słuchacza od samego początku. Świetne riffy, potężne brzmienie no i gardło Dio nie odpuszczające ani przez moment... Moc jak nic.
Następnie mamy lekkie przeskoki w temacie; najpierw szybki „TV Crimes” (do którego zresztą swego czasu powstał dość zgrabny teledysk) mający coś z klimatów panoszącego ówczas po (muzycznym) świecie Seattle i jedyna pomyłka na krążku –„Letters From Earth”, kawałek koszmarny i toporny aż do przesady.
Na szczęście potem wracamy na właściwe tory, znów jest tak jak być powinno z nieco bardziej nośnym „Master Of Insanity” oraz konkretniejszymi „Time Machine” i „Sins Of The Father”.
Potem pojawia się lekki znak zapytania w postaci „Too Late”. Cóż, ballady Sabsom wychodziły jak Kukizowi zapanowanie nad piątkową nocą i tutaj nie mamy wyjątku. Jest jakoś bez przekonania, nudnawo i z (raczej) niemrawym efektem.
Jednak wieńczące całość „I” i „Buried Alive” nadrabiają braki. Jest znów z pałerem ze wszystkimi elemntami sabbathowego stylu na miejscu i we właściwych proporcjach.
Co dalej? Anegdot na temat przyczyn kolejnego rozpadu ówczesnego wcielenia Sabs jest wiele. Osobiście podłyszałem gdzieś tą mówiącą o tym, że Iommi tak się zajarał na możliwość powrotu Ozzy’ego do zespołu, że podziękował Dio za współpracę. Osbourne jednak zmienił zdanie i gdy gitarzysta ponownie próbował się uchmiechnąć do Ronnie’go, ten pokazał mu środkowy palec.
Bardziej zrezygnowany niż zdesperowany Iommi montuje nową ekipę z (ponownie) Martinem na wokalu. To już jednak temat na osobną historię.
Fakt pozostaje faktem, że powstała świetna płyta. Według mnie jedna z najlepszych w dorobku Black Sabbath nie tylko w inkarnacji z Dio. Na pewno lepsza od „Mob Rules”. Może również od „Heaven and Hell”...