Istniejąca od prawie trzydziestu lat brazylijska Angra (dokładnie ćwierć wieku temu ukazał się ich pełnowymiarowy debiut Angels Cry) w ubiegłym miesiącu wydała swój dziewiąty album i już niebawem po raz pierwszy przybędzie do naszego kraju. Kraju, w którym nie cieszy się popularnością na jaką z pewnością zasługuje. A szkoda, bo o ich sporej renomie świadczą nie tylko duża liczba wydawnictw na koncie, z których niektóre pokrywały się złotem, kapele z którymi dzielili scenę, takie jak AC/DC, Kiss, Black Sabbath, czy Slayer, muzycy tworzący kapelę (wokalistą grupy jest od 2013 roku były frontman Rhapsody of Fire, Fabio Lione, a gitarzysta Kiko Loureiro jest też członkiem Megadeth) lecz przede wszystkim wysoka jakość artystyczna nagrywanych płyt.
I nie inaczej jest w przypadku najnowszego wydawnictwa. Bo na Ømni Brazylijczycy potwierdzają swoją klasę. Od lat kojarzeni są przede wszystkim z symfonicznym power metalem ozdabianym progmetalowymi elementami i brazylijskim folklorem. I ten album to wszystko ma. Wydaje się jednak, że tym razem zdecydowany ciężar przeniesiony został w kierunku bardziej progresywno metalowej formy.
Oczywiście rozpędzonych, power metalowych galopadek tu nie brakuje. Już rozpoczynający całość Light of Transcendence może sprawiać wrażenie, że taka będzie to płyta. Tym bardziej, że następny, Travelers of Time, tylko nieco zwalnia, ma jednak już zmiany rytmiki, potężne chóry, symfoniczny rozmach i zgrabne, harmoniczne gitarowe sola. A z każdą kolejną kompozycją robi się ciekawiej i bardziej różnorodnie. Wszak kolejny Black Widow's Web przynosi żeński wokal, za który odpowiada Sandy, ale też i partie growlu. Sama kompozycja ma już ewidentnie progmetalowy charakter, któremu blisko do amerykańskiego Dream Theater. Bardzo udana jest też Insania z delikatną zwrotką napędzaną gęstymi bębnami i chóralnym refrenem oraz gitarowym solo w stylu Johna Petrucciego.
Jednak naprawdę wielkie granie zaczyna się od The Bottom of My Soul. To pierwszy klimatyczny numer w zestawie, rozpoczęty folkowymi dźwiękami. Ma piękne klawiszowe tła, emocjonalny śpiew Lione oraz rewelacyjną melodię wpisaną w balladową wzniosłość. Majstersztyk. Niedługi War Horns powraca na chwilę do bardzo szybkich temp ale i on w środku nie ucieka od progmetalowych łamańców. A zaraz po nim wybrzmiewa jeden z najciekawszych numerów w zestawie, Caveman, łączący soczyste, cięte gitarowe riffy w progresywnym stylu z ogromną dawką brazylijskiego folkloru. To mój drugi faworyt na Ømni. Aranżacyjnym bogactwem wyróżnia się też Magic Mirror przynoszący przez moment wręcz popowe formy wokalne a w końcówce ilustracyjną muzykę filmową. Nieco oddechu przed finałem dostarcza balladowy Always More. Ów finał to dwuczęściowa kompozycja tytułowa. Ponownie rozpoczęta folkowo, zaraz jednak uderzająca wgniatającym w ziemię mocarnym riffem i gitarowym popisem. Rzecz wielowątkowa, pełna zmian nastrojów, tempa i mająca do tego klasyczne, orkiestrowe zakończenie w postaci pięciominutowego Infinite Nothing, który mógłby trafić – powiedzmy – na suitę Six Degrees Of Inner Turbulence Dream Theater.
Warto jeszcze dodać, że Ømni (łacińskie słowo oznaczające „wszystko”) ma charakter koncept albumu dotykającego tematyki sztucznej inteligencji i skutków, jakie ona może przynieść dla człowieka. Cóż, to naprawdę znakomity w swojej klasie album, różnorodny, bogaty pod względem aranżacyjnym, do tego świetnie zmiksowany i wyprodukowany (Jens Bogren). Ich soczystych, mięsistych i selektywnych riffów słucha się doprawdy z zapartym tchem. Porywający album. Metalowa ekstraklasa.